Ponadto trudno jest sobie wyobrazić, by we współczesnych warunkach geopolityczno-strategicznych rosyjscy planiści założyli prowadzenie głębokiej ofensywy w głąb Polski w celu zajęcia lub okrążenia jej stolicy. Zamiast tego należy spodziewać się dużej elastyczności decyzyjnej w zakresie działań ofensywnych. Rezygnacji z pomysłu forsowania lub przełamywania przeciwnika za wszelką cenę oraz realizacji doktryny polegającej na wchodzeniu w „miękkie” strefy. Wykorzystując słabości i działając na płaszczyznach, gdzie ofiara jest bezbronna.
Mając tego świadomość i wchodząc niejako w skórę decydentów z Kremla można z dużą łatwością przewidzieć, co mogą zrobić, jeśli dowiedzą się, że Polska nie będzie broniła granic, a rozstawi trzon sił głęboko w centrum kraju.
Wykorzystując słabość Polski, Rosjanie mogliby zwyczajnie wejść na przygraniczne polskie powiaty, zająć je niemal bezkosztowo, okopać się oraz rozstawić silną obronę przeciwlotniczą, przeciwdronową oraz przeciwrakietową. Jednocześnie mogliby zagrozić, że gdyby NATO zdecydowało się odbić region, to Rosja zastrzega sobie użycie taktycznej broni jądrowej (nawet jeśli by nie chcieli jej użyć, to groźba dawałaby do myślenia). I będzie okupować zajęte terytorium dopóki NATO nie pójdzie na ugodę. Co może potrwać lata. Jak to jest w przypadku Donbasu. Zwłaszcza z uwagi na doświadczenia ukraińskie (gdzie wojna trwa już 7 lat) zakładanie a priori, że konflikt przeciwko Polsce będzie trwał około dwa tygodnie wydaje się nie mieć kompletnie podstaw.
Efekt bezkosztowego zajęcia przez Rosjan polskiego terytorium byłby porażający. Granice NATO zostałyby naruszone, członek Paktu zostałby zaatakowany, jednak ani napastnik ani obrońca (prócz „kilku” żołnierzy WOT) nie ponieśliby większych strat. Innymi słowy nie powstałby tak duży sentyment jak w przypadku pełnoskalowej ofensywy na Warszawę, w której obie strony (ale i ludność cywilna) poniosłyby znaczne straty w ludziach i sprzęcie.
NATO stanęłoby przed wyborem: eskalować do „dużej” wojny z narażeniem się na wymianę atomową, czy tez ulec rosyjskim żądaniom politycznym (kapitał, technologie, deal). I to stawiałoby Waszyngton w bardzo trudnej sytuacji, bowiem to od decyzji Amerykanów zależałyby losy świata (i niejako odpowiedzialność za wojnę). Rosjanie, którzy bez większej afery zajęliby skrawek terytorium i podważyli wiarygodność i spójność NATO, obciążaliby Waszyngton wywierając presję: „to Wy decydujecie o wojnie i pokoju”.
W tym kontekście warto zauważyć, że jeszcze przed wojną – mając na względzie powyższy scenariusz – przed polskimi decydentami zostałby postawiony dylemat. Bronić granic, czy jednak cofnąć się w głąb kraju? Różnica między XXI wiekiem a wrześniem 1939 roku jest taka, że obecnie mamy dość dogodne granice do obrony.
Nadto należy pamiętać o tym, że gdyby NATO zdecydowało się jednak odbijać polskie, oddane za darmo, przygraniczne powiaty atakując okopanych już i przygotowanych do obrony Rosjan, wówczas kompletnie zmieniłaby się ekonomia pola walki. Przy założeniu – na które wskazało S&F w swoim raporcie – że przewaga napastnika na przygotowanego obrońcę musi wynosić 4:1, to w obliczu np. 68 rosyjskich batalionowych grup bojowych NATO musiałoby wystawić potęgę w liczbie 272 BGB! Porównajmy to z potrzebą – wskazywaną w raporcie ANW – posiadania zaledwie 14 BGB w przypadku obrony przed tymi samymi 68 rosyjskimi BGB. Innymi słowy, upraszczając te kalkulacje, S&F przewiduje, że by się obronić przed rosyjską inwazją potrzebne są Polsce 4 dywizje. W tym kontekście atak na te same rosyjskie siły wymagałby siły będącej ekwiwalentem ok. 30 dywizji. Konia z rzędem temu, kto uzbierałby taką potęgę i wysłał ją do Polski, zakładając, że na pomoc przyjdą wszystkie państwa NATO…