W nawiązaniu do zarysowanego wątku ciągłości kulturowej może warto, abym także coś powiedział o przebiegu procesu ekonomicznej transformacji. Nie ukrywam, że towarzyszy temu cicha nadzieja, iż może się zdarzyć, że tekst niniejszy zachęci do zadumy jakiegoś młodego wielbiciela lewoskrętnego pana prezydenta Rafała Trzaskowskiego… Ekonomiczna transformacja w Polsce budzi wyjątkowe emocje i zazwyczaj antagonizuje zdecydowanie Polaków ze względu na istniejące różnice w ocenie tego, czym była PRL i jakie jest jej dziedzictwo. Prawomocność ocen w tym zakresie opieram na wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego – Prezesa Najwyższej Izby Kontroli w latach 1992–1995, który odsłania mechanizmy i źródła patologii w gospodarce. Stwierdza w sposób jednoznaczny, że proces ekonomicznej transformacji w Polsce miał charakter patologiczny. W następstwie czego „olbrzymią przewagę w podejmowaniu własności państwowej mieli ludzie związani z dawnym systemem (…) Mieli oni przede wszystkim (…) do tej własności dużo bliżej niż inni. Wszak państwo komunistyczne załamało się, ale to nie oznaczało, że państwo jako takie przestało istnieć. Stąd podstawowy trzon zapoczątkowanego kapitalizmu (…) polegał generalnie na tym, że państwo oddawało ludziom z sobą związanym część majątku narodowego do pełnego wykorzystania. Klasycznym przykładem była umowa na zbyt. Inaczej mówiąc, pracownicy przedsiębiorstwa, oczywiście z reguły jego kierownictwo, zakładali spółkę, której jedynym zadaniem był zakup od przedsiębiorstwa całej jego produkcji oraz zbyt tej produkcji. (…) Powodowało to, że grupa ludzi, tylko ze względu na swoje usytuowanie w systemie, miała szansę bez żadnych pieniędzy (warto przypomnieć, że można było wtedy za 300 zł założyć spółkę), za pomocą pieniędzy fikcyjnych uzyskiwała całkiem niefikcyjne dochody, tanio kupując, a drogo sprzedając produkty danego przedsiębiorstwa. To był jeden z pomysłów na tzw. spółkę nomenklaturową. Były i inne – podaję stosunkowo najprostszy”(L. Kaczyński, Czy pierwszy milion musi być ukradziony?, „Więź”, 1996 nr 4). No cóż, komentarz do tego, czego dowiadujemy się o Polsce czasów transformacji ustrojowej od kompetentnego urzędnika, nie może być inny, aniżeli ten, który sformułowałem przy okazji przekazania Czytelnikowi tego, co opowiedziały o Polsce Barbara Spinelli i Agnieszka Osiecka. Jedno jest pewne: brak rozeznania u Polaków nie jest zapewne obojętny dla ich zachowań przy urnach wyborczych. Ponad wszelką wątpliwość wyniki głosowania są przesądzone nie głosami niezależnych intelektualistów, mędrców i proroków, lecz mas. Owe masy są zbiorowością, która przypomina raczej prostodusznego i łatwowiernego olbrzyma, który wykonuje proste prace, ufny, że białe jest białe, a czarne jest czarne (W tekście obficie sięgam do: Ordo Iuris przesuwa debatę publiczną, „Gazeta Polska”, 15 lipca 2020). Zresztą trudno poniekąd wymagać, aby kandydat prowadził kampanię wyborczą pod hasłem: „Jest źle, ale jak mnie wybierzecie, będzie jeszcze gorzej”. Musi niepokoić, że w Polsce reklama polityczna funkcjonuje zgodnie z formułą: „wszystkie chwyty dozwolone”. Olbrzym-wyborca – ten, który poddał się manipulacji, będzie więc wykopywał ziemniaki, otrzymując łętowiny, kosił zboże, otrzymując korzenie… Podeptane nadzieje olbrzyma sprawiają jednak, że przy kolejnych egzaminach z demokracji, jak wybory do różnych organów władzy, może się odwrócić plecami („Znak” nr 11, 1991). Przywołane uwagi o wyborach – zauważmy – zostały skreślone prawie trzydzieści lat temu, na początku transformacji ustrojowej. Mimo to – przynajmniej na mój „faszystowski” gust – brzmią dość swojsko.
Refleksja końcowa. W dość powszechnym przekonaniu „postępowa” lewica zdominowała zarówno światową naukę, jak i media. Narzuciła swoją interpretację politycznych wartości i haseł. Doprowadziła w ten sposób do sytuacji, iż w odbiorze społecznym pojęcia ‘nacjonalizm’, ‘faszyzm’, ‘prawica’, ‘patriotyzm’, ‘chrześcijaństwo’ są albo tożsame, albo sobie bliskie. Bywa, że są uznawane za wstydliwe i niebezpieczne. Potrzebny jest sprzeciw wobec naporu agresywnej ideologii lewicowej. Zagrożenia tego – choć wokół pełno pokus – nie wolno lekceważyć. Wymaga to oparcia debaty o tolerancji na szacunku dla prawdy, czyli rzetelnej analizy rzeczywistości. Nie obawiając się banału, podkreślmy: tolerancja nie może być oderwana od prawdy. Warto się przyjrzeć, zważywszy że strona lewicowo-liberalna uważa go za swój autorytet, jak przekonująco pisał swego czasu o tolerancji prof. Leszek Kołakowski: „Kościół uważa praktyki homoseksualne za moralnie niedozwolone, odwołując się do Starego i Nowego Testamentu, własnej tradycji i własnej teologicznej interpretacji seksualności. Otóż gdyby Kościół chciał powrócić do prawnego zakazu homoseksualizmu, mógłby być oskarżony o karygodną nietolerancję. Ale organizacje homoseksualne żądają, żeby Kościół swoje nauczanie odwołał, a to jest przejaw karygodnej nietolerancji w drugą stronę. W Anglii były przypadki demonstracji i ataków na kościoły w tej sprawie. Któż jest więc nietolerancyjny? Jeśli niektórzy homoseksualiści twierdzą, że Kościół błądzi, mogą z niego wystąpić, nic im nie grozi, ale gdy chcą swoje opinie hałaśliwie i agresywnie Kościołowi narzucać, nie bronią tolerancji, lecz nietolerancję propagują”(Mini wykłady o maxi sprawach, Oxford 2003). Myślę, że trudno człowiekowi odnoszącemu się z szacunkiem do własnego rozumu nie przyznać racji Kołakowskiemu. Co w tej sytuacji robić? Nie pretendując do oryginalności tezy, myślę, że niezbędna jest radykalna aktywizacja kręgów konserwatywno-prawicowych w zakresie organizowania debat na temat TOLERANCJI. Słowem, prawica powinna do debaty o tolerancji nieustannie dążyć, prowokować ją i do niej zapraszać. Unikanie lub nieudolność w zorganizowaniu skutecznej debaty na temat sensownie pojętej tolerancji oddaje pole kłamcom, manipulatorom i propagandystom ignorancji. Myślę też, że dalsza dominacja tej destrukcyjnej/lewackiej formacji może zagrażać istnieniu niepodległej, suwerennej Polski i wolności każdego z nas. Niezbędny jest więc zdecydowany opór, zwłaszcza że konserwatyści/prawica mają potężne argumenty. Mają rację! Czyż trzeba jeszcze chcieć czegoś więcej? Okazuje się, że tak. Mieć rację to za mało. Trzeba jeszcze o tym wiedzieć. Tymczasem, póki co, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że dwóch na trzech młodych Polaków o tym po prostu nie wie (M. Pawlicki, „Sieci”, lipiec 2020). Jak to się stało? Wciąż za mało o tym mówimy i myślimy.