Oskarżenie o faszyzm, a w każdym razie faszystowskie skłonności, stało się nieomal normą rzeczników światowego, lewackiego postępu, polegającego, najogólniej rzecz biorąc, na postawieniu tradycyjnego świata na głowie. Tak oto doczekaliśmy czasów, w których straszy się narodowcami, w obywatelach manifestujących patriotyzm i świętujących rocznice niepodległości dostrzega się faszystów, a w każdym głosie sprzeciwu słyszy się głos zionącego nienawiścią, zazwyczaj rzekomego antysemity. Natomiast lewicowe hasła tolerancji, wielokulturowości i transnarodowości sprzedawane są w opakowaniu postępowości.
W Polsce, kraju, który padł ofiarą hitleryzmu, gdzie jego wyznawcy uprawiali ludobójstwo, po formalnym, instytucjonalnym upadku komunizmu (1989 r.) oskarżenie tego typu należy do najcięższych obelg. Rzucanie ich bez jakichkolwiek sensownych/rozumnych uzasadnień to nie tylko dowód degeneracji i społecznej degrengolady. To dowód niszczenia demokracji, debaty i języka. Niewątpliwie na celowniku tropicieli tak pojętego faszyzmu znalazł się ostatnio Instytut na Rzecz Kultury Prawnej Ordo Iuris. Siły lewackiego postępu, usiłujące zdyskredytować Instytut, określiły go mianem faszystowskiego. – Pani poseł Anna Maria Żukowska – mówi mecenas Jerzy Kwaśniewski, prezes Instytutu – nazwała nas instytutem kultury faszystowskiej. Natomiast pani reżyser Agnieszka Holland w wywiadzie dla onet.pl zarzuciła instytutowi wprowadzanie „faszystowskich ustaw”. Odnosiła się do Samorządowej Karty Praw Rodzin, która zakłada, że „rodzina jest fundamentem ładu społecznego i podstawową wspólnotą społeczną, która stanowi optymalne środowisko rozwoju człowieka”. Holland wpisała się tą wypowiedzią w ton komentatorów, którzy uważają, że karta stygmatyzuje osoby spod znaku LGBT i ich bliskich. Pani reżyser poszła ostro: „Pod hasłami rodziny, dziecka, dobra dzieci i wolności wprowadza faszystowskie ustawy, putinowsko-faszystowskie”.Siły lewackiego postępu w walce z Instytutem poszły – jak to się w takim przypadku mówi – na wyjątkową łatwiznę. Myślę, że każdy uczciwy uczestnik debaty (gdyby oczywiście do niej doszło) musiałby przyznać, że ułatwianie sobie polemiki z odmiennymi poglądami poprzez ubranie adwersarza/przeciwnika w faszystowski kostium to wyjątkowo cyniczny przykład psucia publicznej debaty.
Instytut Ordo Iuris istnieje siódmy rok, a jego istotnym celem jest wspieranie (udzielanie pomocy prawnej) każdej organizacji, która podziela jego cele statutowe. Udało mu się skupić dość liczne grono prawników, akademików, którzy w swojej działalności koncentrują się na obronie konserwatywnego ładu społecznego i chrześcijańskiego dziedzictwa. Godzi się może postawić kropkę nad i, odnotowując, że w ten to sposób Instytutowi Ordo Iuris przyszło się zderzyć z cyniczną i wciąż żywotną dyrektywą Stalina: „Przeciwników nazywajcie faszystami lub antysemitami. Trzeba tylko wystarczająco często powtarzać te epitety”(10 przykazań polskiego faszysty, Do Rzeczy, marzec 2014). Okazuje się więc, że to, co jest istotą faszyzmu, wyjaśnia nie żadna Mein Kampf, ale międzywojenne dokumenty Kominternu założonego przez W. Lenina (podstawowym jego celem było dokonanie światowej rewolucji komunistycznej), które do dziś kształtują myślenie lewackich światłych elit. Co pewien czas opinię publiczną rozmaitych krajów elektryzują doniesienia liberalnych mediów o odkryciu kolejnych wrogów publicznych, których – po zdemaskowaniu jako „faszystów” – rytualnie się piętnuje i potępia. O ile dawniej orężem tym posługiwały się przede wszystkim media otwarcie komunistyczne przeciwko wrogom sowietyzmu, później zaś pokolenie ’68 przeciwko obrońcom tradycji, rodziny i własności, o tyle dziś pod ostrzałem może się znaleźć każdy, kto ośmiela się nie wyznawać postępowych ideałów nowego wspaniałego świata. Skandalistka, twarz polskiego feminizmu Kazimiera Szczuka, powiedziała w telewizyjnym programie Tomasza Lisa do jednego z organizatorów Marszu Niepodległości: „Proszę sobie nie wycierać faszystowskiej mordy moim ojcem” („Sieci” 18–24 marca 2013).Zarzut głoszenia faszystowskich poglądów jest więc wykorzystywany powszechnie w debatach jako typowy pozamerytoryczny argument osobisty na określenie dowolnego zachowania lub opinii, które osoba go używająca uznaje za szczególnie odrażające. Faszystą jest ten, kto opiera się jedynie słusznej idei postępu. Skoro bowiem postęp jest czystym dobrem, wiodąc do społecznej doskonałości, do nowego wspaniałego świata, raju na ziemi, to postawa tradycyjna/moherowa, która rzekomo więzi ludzkość w niedoskonałych konserwatywnych/prawicowych ramach, jest czystym złem, czyli faszyzmem właśnie. Inaczej mówiąc, faszyzm jest każdorazowo przeciwieństwem aktualnej linii postępu.
Aby być skrajnym faszystą, wystarczy wątpić w nieomylność lewicowych autorytetów i sprzeciwiać się im. Aby być faszystą, wystarczy uznawać, że kryteria dobra oraz zła nie są pochodną lewackiego pojęcia postępu, więc z natury swej są względne, ale twierdzić, że są niezmienne i mają uzasadnienie transcendentne. Tu już nie ma miejsca na osławioną tolerancję. Przeciwnie. Mamy do czynienia z usuwaniem tolerancji w imię tolerancji. W raporcie wzmiankowanego Instytutu Ordo Iuris z października 2019 roku pokazano 29 przypadków rażącego ograniczania wolności akademickiej na przestrzeni dosłownie kilku lat. Ofiarami tej dyskryminacji padają najczęściej wykładowcy konserwatyści, a więc ci, których jest tyle, co kot napłakał. Ale co najistotniejsze, ofiarą była i jest nauka. Usuwane bywają wykłady o bioetyce, o prawie do życia, a nawet spotkania z zagranicznymi ekspertami. Ostatnio (pisałem o tym w lutym tego roku w felietonie Walec postępu przyśpiesza)głośna stała się sprawa prof. Ewy Budzyńskiej z Uniwersytetu Śląskiego. Naraziła się postępowym, lewackim władzom śląskiej uczelni swoimi nieskrywanymi sympatiami do tradycyjnego katolickiego modelu rodziny. W 1944 r. George Orwell (1903–1950) następująco skomentował tendencję do szafowania przymiotnikiem ‘faszystowski’ w debacie publicznej: „Słowo faszyzm – będące w powszechnym użytku – pozbawione jest niemal zupełnie znaczenia. Słyszałem, jak faszyzmem nazwano: rolników, sklepikarzy, Kredyt Społeczny, kary cielesne w szkołach, polowanie na lisa, walki byków, Gandhiego, Czang-Kai-Szeka, homoseksualizm, audycje radiowe Priestleya, schroniska młodzieżowe, astrologię, kobiety, psy – i nie pamiętam co jeszcze”. Przyznam się, że tu mnie Orwell zaskoczył…
W kolejnych latach przymiotnik ‘faszystowski’ – odnotowują fachowcy badający rzeczony epitet – był używany przez ZSRR na określenie większości działań państw zachodnich (podobnie jak ‘imperialistyczny’), a także na określenie dowolnej działalności antykomunistycznej. Zgodnie z tą definicją faszyzm panował praktycznie we wszystkich państwach kapitalistycznych, a faszyzm niemiecki był jedynie najbardziej reakcyjną jego postacią. O żywotności dyrektywy Stalina świadczy fakt, że oskarżenia o faszyzm, kierowane wobec dowolnych osób, państw lub organizacji występujących w danym momencie przeciwko interesom Rosji, są powszechną praktyką także we współczesnych mediach rosyjskich. Myślę, że warto to wszystko mieć na uwadze, przyglądając się ostatnim wyborom prezydenckim. Wynika z nich bowiem, że 2/3 młodych Polaków głosowało na lewoskrętnego, związanego z Platformą Rafała Trzaskowskiego. Wyborcy starsi częściej oddawali głos na Andrzeja Dudę. Niewykluczone, że za trzy lata władza może powrócić do PO. Narzuca się w zarysowanej (dość ponurej dla konserwatysty) perspektywie pytanie: skąd się bierze ta sympatia znaczącego odsetka młodych Polaków do lewactwa? Myślę, że w próbie odpowiedzi i chęci zrozumienia obserwowalnej tendencji pomocne mogłyby być pewne spostrzeżenia natury ogólnej, odnoszące się do niektórych prawidłowości tu zachodzących.
I tak: obserwacje wskazują, że powrót do tego, co wydawało się w Polsce nieodwołalnie minione, nie jest dziełem przypadku. Okazało się bowiem, że lewactwo/komuniści znaleźli sposób na przetrwanie i powrót do władzy. Poznajmy opinię włoskiej komentatorki Barbary Spinelli (córki jednego ze współtwórców Europejskiej Wspólnoty Gospodarczej) na temat zmian zachodzących w naszym kraju: „Po długich poszukiwaniach wschodnioeuropejscy komuniści znaleźli znakomity sposób na przetrwanie. Pozornie dali się rozłożyć, ale po to, aby zaraz się podnieść, tylko już w innej skórze i udając utratę pamięci. […] Odnowiony komunista nie zna wyrzutów sumienia.[…] Komunista ma ważne sprawy. Musi stać się doskonałym kapitalistą, musi wyrobić sobie nową klientelę i przygotować się do odzyskania władzy. […] Partia zeszła wprawdzie w cień, ale system przez nią zbudowany nadal panuje.[…] Jest to rodzaj rozgałęzionej mafii, broniącej swoich ludzi i dążącej do zachowania swoich obyczajów”(B. Spinelli, Panta rei, „Kultura”, nr 11, Paryż 1989). Trzeba przyznać, że włoska komentatorka opowiedziała o tym, co się w Polsce stało, w sposób, który może satysfakcjonować najbardziej wybrednego czytelnika. Myślę też, że – jeśli ktoś chciałby lepiej zrozumieć, dlaczego postępowa tzw. nowa lewica (po sromotnej kompromitacji komunizmu) ma się w wolnej Polsce wciąż nieźle – powinien się przyjrzeć mechanizmom rządzącym polską kulturą w okresie PRL-u. Powinien koniecznie sięgnąć po książkę Agnieszki Osieckiej (1936–1997) pt. Szpetni czterdziestoletni. Książka otwiera oczy i ułatwia zrozumienie współczesnej Polski.
Osiecka pisze w niej o środowisku, w którym żyła – dziennikarzy, publicystów kulturalnych, recenzentów i artystów (jej słowa można jednak też śmiało odnieść do środowisk uniwersyteckich): „Właściwie wszyscy w naszym świecie uważaliśmy się za lewicę. Nie było między nami zasadniczych różnic w kolorze upierzenia, były natomiast znaczne różnice pomiędzy odcieniami”. Według Osieckiej były to autentycznie i prawdziwie zaangażowane postawy. Tak więc lewicowi twórcy tworzyli lewicową kulturę, ale za to bardzo często w małej lub mniejszej, ale satysfakcjonującej antykomunistycznego odbiorcę opozycji wobec lewicowej władzy. W ten sposób powstała sytuacja, która odpowiadała wszystkim stronom tego układu. Najbardziej jednak chyba zadowoleni byli komuniści. Ludzie kultury de facto umacniali ich władzę i tworzyli podwaliny pod taką świadomość społeczną w przyszłości, że dzieci tych komunistów miały znaczne szanse na dobicie się do rządów w już w Polsce po formalnym upadku komunizmu.
Czy ta lewicowa sytuacja w kulturze uległa zmianie po 1989 roku? Nie, bo nie mogła ulec zmianie. Zasoby kulturowe, w tym dostępne księgozbiory, były zdominowane przez elementy lewicowe, tak że obcowanie z nimi wyciskało lewicowe piętno na ich odbiorcach. Po 1989 roku twórcy nowej, już wolnej kultury kształceni byli i formowani intelektualnie przez starych, lewicowych twórców! Mało tego, ci lewicowi twórcy inspirowali/zachęcali swoich wychowanków do poznania postmodernizmu amerykańskiego. Zachęcali do aplikowania nam współczesnej zachodniej pedagogiki, która każe traktować nieufnie wszystko, co kojarzy się z dawnymi „nacjonalistycznymi tożsamościami”. To jest – słusznie zauważył przed paroma laty doktor Krajski – błędne koło (S. Krajski, Czy żyjemy w kulturze PRL?, „Nasz Dziennik”, 8 lutego 2007). Nie muszę dodawać, że źle się stało, iż przeciętny zjadacz chleba nie ma o tym zielonego pojęcia. Co nie znaczy, że nie doświadcza konsekwencji stąd wynikających.
W nawiązaniu do zarysowanego wątku ciągłości kulturowej może warto, abym także coś powiedział o przebiegu procesu ekonomicznej transformacji. Nie ukrywam, że towarzyszy temu cicha nadzieja, iż może się zdarzyć, że tekst niniejszy zachęci do zadumy jakiegoś młodego wielbiciela lewoskrętnego pana prezydenta Rafała Trzaskowskiego… Ekonomiczna transformacja w Polsce budzi wyjątkowe emocje i zazwyczaj antagonizuje zdecydowanie Polaków ze względu na istniejące różnice w ocenie tego, czym była PRL i jakie jest jej dziedzictwo. Prawomocność ocen w tym zakresie opieram na wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego – Prezesa Najwyższej Izby Kontroli w latach 1992–1995, który odsłania mechanizmy i źródła patologii w gospodarce. Stwierdza w sposób jednoznaczny, że proces ekonomicznej transformacji w Polsce miał charakter patologiczny. W następstwie czego „olbrzymią przewagę w podejmowaniu własności państwowej mieli ludzie związani z dawnym systemem (…) Mieli oni przede wszystkim (…) do tej własności dużo bliżej niż inni. Wszak państwo komunistyczne załamało się, ale to nie oznaczało, że państwo jako takie przestało istnieć. Stąd podstawowy trzon zapoczątkowanego kapitalizmu (…) polegał generalnie na tym, że państwo oddawało ludziom z sobą związanym część majątku narodowego do pełnego wykorzystania. Klasycznym przykładem była umowa na zbyt. Inaczej mówiąc, pracownicy przedsiębiorstwa, oczywiście z reguły jego kierownictwo, zakładali spółkę, której jedynym zadaniem był zakup od przedsiębiorstwa całej jego produkcji oraz zbyt tej produkcji. (…) Powodowało to, że grupa ludzi, tylko ze względu na swoje usytuowanie w systemie, miała szansę bez żadnych pieniędzy (warto przypomnieć, że można było wtedy za 300 zł założyć spółkę), za pomocą pieniędzy fikcyjnych uzyskiwała całkiem niefikcyjne dochody, tanio kupując, a drogo sprzedając produkty danego przedsiębiorstwa. To był jeden z pomysłów na tzw. spółkę nomenklaturową. Były i inne – podaję stosunkowo najprostszy”(L. Kaczyński, Czy pierwszy milion musi być ukradziony?, „Więź”, 1996 nr 4). No cóż, komentarz do tego, czego dowiadujemy się o Polsce czasów transformacji ustrojowej od kompetentnego urzędnika, nie może być inny, aniżeli ten, który sformułowałem przy okazji przekazania Czytelnikowi tego, co opowiedziały o Polsce Barbara Spinelli i Agnieszka Osiecka. Jedno jest pewne: brak rozeznania u Polaków nie jest zapewne obojętny dla ich zachowań przy urnach wyborczych. Ponad wszelką wątpliwość wyniki głosowania są przesądzone nie głosami niezależnych intelektualistów, mędrców i proroków, lecz mas. Owe masy są zbiorowością, która przypomina raczej prostodusznego i łatwowiernego olbrzyma, który wykonuje proste prace, ufny, że białe jest białe, a czarne jest czarne (W tekście obficie sięgam do: Ordo Iuris przesuwa debatę publiczną, „Gazeta Polska”, 15 lipca 2020). Zresztą trudno poniekąd wymagać, aby kandydat prowadził kampanię wyborczą pod hasłem: „Jest źle, ale jak mnie wybierzecie, będzie jeszcze gorzej”. Musi niepokoić, że w Polsce reklama polityczna funkcjonuje zgodnie z formułą: „wszystkie chwyty dozwolone”. Olbrzym-wyborca – ten, który poddał się manipulacji, będzie więc wykopywał ziemniaki, otrzymując łętowiny, kosił zboże, otrzymując korzenie… Podeptane nadzieje olbrzyma sprawiają jednak, że przy kolejnych egzaminach z demokracji, jak wybory do różnych organów władzy, może się odwrócić plecami („Znak” nr 11, 1991). Przywołane uwagi o wyborach – zauważmy – zostały skreślone prawie trzydzieści lat temu, na początku transformacji ustrojowej. Mimo to – przynajmniej na mój „faszystowski” gust – brzmią dość swojsko.
Refleksja końcowa. W dość powszechnym przekonaniu „postępowa” lewica zdominowała zarówno światową naukę, jak i media. Narzuciła swoją interpretację politycznych wartości i haseł. Doprowadziła w ten sposób do sytuacji, iż w odbiorze społecznym pojęcia ‘nacjonalizm’, ‘faszyzm’, ‘prawica’, ‘patriotyzm’, ‘chrześcijaństwo’ są albo tożsame, albo sobie bliskie. Bywa, że są uznawane za wstydliwe i niebezpieczne. Potrzebny jest sprzeciw wobec naporu agresywnej ideologii lewicowej. Zagrożenia tego – choć wokół pełno pokus – nie wolno lekceważyć. Wymaga to oparcia debaty o tolerancji na szacunku dla prawdy, czyli rzetelnej analizy rzeczywistości. Nie obawiając się banału, podkreślmy: tolerancja nie może być oderwana od prawdy. Warto się przyjrzeć, zważywszy że strona lewicowo-liberalna uważa go za swój autorytet, jak przekonująco pisał swego czasu o tolerancji prof. Leszek Kołakowski: „Kościół uważa praktyki homoseksualne za moralnie niedozwolone, odwołując się do Starego i Nowego Testamentu, własnej tradycji i własnej teologicznej interpretacji seksualności. Otóż gdyby Kościół chciał powrócić do prawnego zakazu homoseksualizmu, mógłby być oskarżony o karygodną nietolerancję. Ale organizacje homoseksualne żądają, żeby Kościół swoje nauczanie odwołał, a to jest przejaw karygodnej nietolerancji w drugą stronę. W Anglii były przypadki demonstracji i ataków na kościoły w tej sprawie. Któż jest więc nietolerancyjny? Jeśli niektórzy homoseksualiści twierdzą, że Kościół błądzi, mogą z niego wystąpić, nic im nie grozi, ale gdy chcą swoje opinie hałaśliwie i agresywnie Kościołowi narzucać, nie bronią tolerancji, lecz nietolerancję propagują”(Mini wykłady o maxi sprawach, Oxford 2003). Myślę, że trudno człowiekowi odnoszącemu się z szacunkiem do własnego rozumu nie przyznać racji Kołakowskiemu. Co w tej sytuacji robić? Nie pretendując do oryginalności tezy, myślę, że niezbędna jest radykalna aktywizacja kręgów konserwatywno-prawicowych w zakresie organizowania debat na temat TOLERANCJI. Słowem, prawica powinna do debaty o tolerancji nieustannie dążyć, prowokować ją i do niej zapraszać. Unikanie lub nieudolność w zorganizowaniu skutecznej debaty na temat sensownie pojętej tolerancji oddaje pole kłamcom, manipulatorom i propagandystom ignorancji. Myślę też, że dalsza dominacja tej destrukcyjnej/lewackiej formacji może zagrażać istnieniu niepodległej, suwerennej Polski i wolności każdego z nas. Niezbędny jest więc zdecydowany opór, zwłaszcza że konserwatyści/prawica mają potężne argumenty. Mają rację! Czyż trzeba jeszcze chcieć czegoś więcej? Okazuje się, że tak. Mieć rację to za mało. Trzeba jeszcze o tym wiedzieć. Tymczasem, póki co, z dużym prawdopodobieństwem można przyjąć, że dwóch na trzech młodych Polaków o tym po prostu nie wie (M. Pawlicki, „Sieci”, lipiec 2020). Jak to się stało? Wciąż za mało o tym mówimy i myślimy.