II. NASZ RZĄD

Ten dziwny „nasz” rząd, bo popierany przez 65% większość komunistyczną w Sejmie, podjął się uzdrowienia finansów państwa, koncentrując się na poprawieniu budżetu i likwidacji hiperinflacji. Istniał pomiędzy tymi zjawiskami ścisły związek, ponieważ inflacja to coraz więcej pieniędzy nie mających pokrycia w towarze. Jedynym zaś sposobem na niedobór pieniędzy w kasie socjalistycznego państwa, po przejedzeniu gierkowskich pożyczek, było ich dodrukowywanie. To z kolei powodowało wzrost cen i spadek rzeczywistych dochodów. Tylko ludzie, którzy najwcześniej dostawali pieniądze byli w korzystnej sytuacji, ponieważ za większą kwotę mogli kupić dobra po starych cenach. W tej grupie znalazły się komunistyczne pociotki. Grupa, która najpóźniej otrzymywała pieniądze była w najgorszym położeniu. Najbardziej wyrazistym tego przykładem byli chłopi, których produkcja skupowana była przez państwowy handel na podstawie tzw. kontraktów. Kilkutygodniowe, nieraz kilkumiesięczne opóźnianie wypłat za dostarczony towar było regułą. Na przykład za buraki cukrowe odstawione do cukrowni pod koniec września, otrzymywali chłopi pieniądze niekiedy dopiero po świętach Bożego Narodzenia. Oczywiście wypłaty te nie były oprocentowane. Natomiast za środki potrzebne do nowej produkcji trzeba było zapłacić już po nowych cenach. Przy długim cyklu produkcyjnym charakteryzującym rolnictwo, cały zysk z ubiegłorocznej produkcji zżerała inflacja. Polityka inflacji a potem hiperinflacji rozpętana przez Rakowskiego, potem twórczo rozwinięta przez kolejne solidarnościowe rządy, doprowadziła gospodarstwa chłopskie do ruiny.

Pod koniec komunistycznego panowania używano często pojęcia „nawis inflacyjny” na opisanie rzekomo zbyt wielkich zasobów pieniężnych Polaków. Teraz rząd Mazowieckiego przejął bez refleksyjnie problem poprzedników: jak zlikwidować nawis inflacyjny? Co w tłumaczeniu na polski znaczyło: jak odebrać ludziom pieniądze. ”ściągnięcie nawisu inflacyjnego”, on to rzekomo napędzał inflację, miało zlikwidować „lukę budżetową”. Następnie wystarczyło „zdusić” inflację i pierwsza część planu Balcerowicza zakończyłaby się sukcesem. Po uzdrowieniu finansów miano zająć się gospodarką. Czym prędzej zatem przystąpiono do działania przy potężnym wsparciu propagandowym teraz już „naszych” mass mediów.

W odróżnieniu od „nawisu inflacyjnego” określenie „wróg publiczny” nie pojawiło się, a szkoda, bo właśnie to słowo najlepiej oddaje klimat tamtych gorących dni. Wrogiem publicznym został okrzyknięty dolar, a zjawiskiem przeklętym stała się dolaryzacja Polski. Wydawać by się mogło, że podłoże tej walki tkwi w sferze psychicznej, że nowi władcy ze względów patriotycznych pragną skończyć z dolarem, bo silny złoty = silne państwo. Jednak nic podobnego. Walka z dolarem została przeprowadzona w sposób świadomy, logiczny i nie wiele miała wspólnego z patriotyzmem.

Dla lepszego zrozumienia przyczyny i przebiegu tej walki, spróbuję wytłumaczyć co to takiego był dolar w Polsce Ludowej. Oprócz spełniania podstawowych funkcji pieniądza [środek płatniczy w kontaktach poza oficjalnych, oszczędzanie] był jednocześnie dolar sposobem ucieczki przed inflacją. Takim jak w Wolnym Świecie inwestowanie w ziemię, domy, dzieła sztuki, akcje, papiery wartościowe. Działo się tak, ponieważ obywatel komunistycznego państwa nie mógł kupować działek, nie mógł mieć kilku mieszkań czy kamienic. Nie mógł w ogóle pokazać, że ma pieniądze, nie mówiąc już o obracaniu nimi. Posiadanie pieniędzy, nie mówię tu o pieniądzach na chleb i masło, było zakazane doktryną komunistyczną. Pochodzić zatem mogły jedynie z działalności niezgodnej z komunistycznym prawem. Piszę te oczywistości, i będzie już tak do końca, ponieważ grozi nam epidemia całkowitej utraty pamięci.

Oszczędzanie jest naturalna czynnością człowieka. Polacy zorientowawszy się, że gromadząc złotówki tracą, bo wymiana pieniędzy albo inflacja zżera im oszczędności, przestawili się na odkładanie dolarów. Choć sam fakt posiadania dolarów był równie nielegalny jak dwóch mieszkań, to jednak dolary łatwiej było ukryć. Posiadały poza tym swoją wartość niezależną od komunistycznego molocha. Mimo ograniczeń naród polski był przecież powiązany ze społecznością światową. Poważna jego część żyła na emigracji związana z Polską więzami krwi. Polak w Kraju mógł zdobyć dolary poprzez spadek, pracę na Zachodzie, kupno na czarnym rynku. Złoty polski był za granica tylko kolorowym papierkiem, dlatego również komuniści potrzebowali dolarów na swoje zagraniczne interesy. W początkach trwania „władzy ludowej” skupowali dolary od ludności przez podstawionych agentów. Płacili za nie kolorowymi papierkami. Podobne papierki były w użyciu w manufakturach feudalnej Rosji. Można za nie było kupić towary jedynie w sklepie właściciela manufaktury. Po nawiązaniu kontaktów gospodarczych z Zachodem, dolary pojawiły się w większej ilości. Po udostępnieniu ludziom wysokooprocentowanych dewizowych kont bankowych i stworzeniu iluzji beztroskiego życia z procentów, dostały się komunistom dolary prywatne. Koniec końców, jak mawiają Rosjanie, dolary z kont prywatnych cudownie się ulotniły. Było ich 6 miliardów. Jednak w rękach prywatnych ludzi mniej ufnych w szczere

intencje komunistów, w „skarpetach” pozostawało według szacunkowych danych od 6 do 8 miliardów dolarów. Może nie było tego za wiele. Należy jednak pamiętać, że przez cały okres komunizmu średnia płaca miesięczna nie przekroczyła równowartości 25 dolarów. [Piszę o dolarze w pewnym uproszczeniu jako o zjawisku ogólnopolskim, chociaż np. na Śląsku należałoby mówić raczej o marce zachodnioniemieckiej.]

Odpowiedź na pytanie: co chciałbyś robić? brzmiała: pracować na Zachodzie, żyć w Polsce. I żyliśmy. W roku 1987 schabowy w prywatnym barze kosztował 35 centów, za pozostałe 65 centów można było kupić pół litra w Peweksie. Dolar przez cały czas miał określoną siłę nabywczą, niezależnie czy jego kurs czarnorynkowy wynosił 60, 120 czy 650 złotych. Oczywiście nie była to wartość stała. Słabła wraz ze wzrostem jego podaży, spowodowanym rozluźnieniem żelaznej kurtyny i coraz liczniejszymi wyjazdami zarobkowymi Polaków. I chociaż w roku 1986 za 2.000 dolarów nie można już było wybudować domu jak w roku 1970, to jednak wciąż można było kupić kawalerkę w dużym mieście. Dzisiaj, w roku 1994, za taką samą trzeba zapłacić 9 – 10.000 dolarów. Po roku 1983 dolary inwestowane były w prywatny biznes, rzemiosło lub handel. W większości czekały jednak na lepsze czasy.

W roku 1989 wydawało się Polakom, że czasy te wreszcie nadeszły. Mieliśmy przecież nasz rząd. Jednak mianowany naszym przez speców od socjotechniki, był w istocie rządem koalicji komunistyczno – socjalistycznej z socjalistycznym premierem. I bardzo dziwne okazały się początkowe działania gospodarcze tego rządu. Nie tylko nie zrezygnował on z roli Wielkiego Spekulanta, to jeszcze dodatkowo wzmocnił ją wykorzystując euforię zwycięstwa. Komunistyczna mafia bankowa pozostała nie zmieniona, a stanowisko prezesa NBP nadal sprawował komunista, a teraz fachowiec Władysław Baka. Przy najwyższym kursie, gdy za jednego dolara płacono 12.000 złotych, z najważniejszymi prywatnymi właścicielami kantorów w Polsce spotkał się sam premier Mazowiecki. I choć wydawało się, że kantory nie będą zainteresowane obniżką kursu czyli stratą, to z dnia na dzień cena dolara zaczęła spadać. Stało się to możliwe dzięki zagwarantowaniu kantorom zwolnień podatkowych. Jednocześnie uruchomiona została machina propagandowa państwa. W radiu, prasie, telewizji pojawiły się wypowiedzi osób szczebla ministerialnego zapowiadające drastyczną obniżkę kursu dolara. Od 1 stycznia 1990 roku jednolity kurs, dotychczas były dwa czarnorynkowy i państwowy, miał wynieść 5.000 złotych za 1 USD, a niewykluczone, że jaszcze mniej. Po spektakularnej obniżce kursu z 12.000 na 10.000, a później na 8.000 osiągniętej dzięki pomocy NBP, które prowadziło wtedy limitowaną sprzedaż dla prywatnych odbiorców po niższym niż kantorowy kursie, zaczęła się wyprzedaż dolarów przez drobnych ciułaczy. Fakty mówiły same za siebie – kto miał dolary , ten tracił. Najdłuższe kolejki do sprzedaży dolarów odnotowałem w chwili najniższego kursu – 4.300 złotych. Po czym z dnia na dzień cena wzrosła do 6.500, potem na 8.000, by pod koniec roku osiągnąć pułap 9.500 złotych za jednego dolara. Taki właśnie kurs został ogłoszony jako obowiązujący i broniony przez państwo od dnia 1 stycznia 1990 roku. Przez cały ten czas kurs chwiał się a różnice dzienne dochodziły do 15%.

„Deficyt w roku 1989 wyniósł 3,6 bln zł, co stanowiło około 3% produktu krajowego brutto. Gdyby nie działania rządu podjęte w IV kwartale 1989 r., to powyższy niedobór byłby znacznie głębszy – można szacować, że przekraczałby on 10% produktu krajowego brutto”. Powyższe słowa zawarte są w „Raporcie o stanie państwa rządu Jana Krzysztofa Bieleckiego”. „Gdyby nie działania rządu” deficyt wyniósłby nie 3% czyli 3,6 bln złotych, ale 10% – ponad 12 bilionów złotych. Wskutek tychże „działań” na początku następnego roku pojawiła się nawet nadwyżka budżetowa około 10 bln, która do końca 1990 roku zmniejszyła się ostatecznie do 2,4 biliona złotych. Tadeusz Mazowiecki zapytany nieśmiało o ową nadwyżkę powiedział w swoim stylu: „niektórzy pytają czy to dobrze, czy źle? Ja myślę, że dobrze”. To „dobrze” znaczyło, że w kraju rozentuzjazmowanym politycznie dokonała się kolejna operacja „dochodowo – cenowa”, podobna do przeprowadzonej w roku 1982 przez Jaruzelskiego. W istocie jednak o wiele skuteczniejsza, bo pozbawiająca ludzi prawdziwych pieniędzy.

O jakie sumy toczyła się gra, którą Bielecki nazwał działaniami rządu? Dla uproszczenia przyjmijmy, że produkt krajowy brutto był taki sam w roku 1990 jak i w roku poprzednim. Zatem 10% pkb czyli 12 bln z roku 1989 odpowiada kwocie 95 bilionów z roku 1990 [różnica w liczbach wynika z przeszacowania wartości złotego]. Zgodnie z administracyjnym i już jedynym kursem dolara stanowiło to równowartość 10 miliardów dolarów amerykańskich. Dochodziła do tego jeszcze owa nadwyżka czyli kolejny miliard dolarów. W kraju, w którym gospodarka staczała się po równi pochyłej, nie było innej możliwości wypracowania sumy 11 miliardów dolarów w ciągu 3 miesięcy /!!!/ jak tylko kradzież. To nam, zwykłym obywatelom ukradł rząd te pieniądze. O tym dlaczego i dla kogo kradł będzie w następnych rozdziałach.