Komunizm obdarzył nas gospodarką „planową”. Opartą nie na zaspokajaniu potrzeb człowieka ale podporządkowaną odgórnym nakazom z politbiura. Gospodarką wysoce nieefektywną, bo nastawioną nie na zysk ale na wytworzenie jak największej ilości etatów. Jej symbolem pozostały górujące nad fabrykami biurowce. Zatrudnionych w nich było nieraz więcej urzędników, tzw. pracowników administracyjnych niż pracowników bezpośrednio przy produkcji. Komunistyczna idea wyeliminowania za wszelką cenę pośrednika handlowego, utożsamianego z pasożytem, zmieniła w rozdęte monstra dotychczas małe fabryczki. Zanik warstwy pośredników czerpiących zysk z zaspokajania ludzkich potrzeb, finansujących własnymi pieniędzmi produkcję różnorakich dóbr, spowodował pozbawienie producentów warstwy ochronnej. Zresztą o producentach można mówić tylko umownie, bowiem wraz z handlarzem zniknął również producent, którego dotychczas jedynym zadaniem było wyprodukować jak najtaniej i jak najlepiej zamówiony przez handlarza towar. Zniknął wreszcie konsument z jego prawem decydowania o charakterze, ilości i jakości produkowanych dóbr. Magazyny i sklepy zapełniały się za to bublami, których nikt nie potrzebował.
Jednocześnie pogłębiała się luka towarowa, głód produktów, których komunistyczna gospodarka nie chciała lub też nie mogła wytworzyć. Wystarczyło lekkie poluzowanie polityczne, by pojawiła się sfera gospodarki prywatnej. Tu należy przypomnieć, że przez cały okres komunizmu istniał niezależny od centralnej gospodarki rynek prywatnych producentów żywności. Mowa tu o chłopach, których komunistom nie udało się upaństwowić. Dzięki temu Polski nie dotknęła plaga głodu. Wydawać by się mogło, że to oni staną się zaczynem gospodarki rynkowej. Pomimo bowiem państwowego otoczenia rolnictwa, z którego zmuszeni byli korzystać, w ostateczności sami byli odpowiedzialni za swój los. Sami musieli przeprowadzać kalkulację ekonomiczną i od początku do końca nadzorować proces gospodarczy. Ich praca była bardzo wymierna. Nie można było tego powiedzieć o pracy robotnika [czy się stoi czy się leży dwa tysiące się należy], lub absurdalnej często pracy urzędnika. Chłopi jako jedyni nie zatracili poczucia sensu pracy i związku pomiędzy pracą i płaca. Po przełomowym roku 1983 sektor prywatny powiększył się o kolejne elementy: rzemieślników i prywatnych kupców. Ich dynamiczny rozwój hamowany był jedynie komunistycznymi przepisami i działaniami policji gospodarczej. Ogromna luka towarowa powodowała, że praktycznie wszystko co zostało wyprodukowane lub przywiezione z zagranicy było natychmiast kupowane.
Administracyjne obniżenie wartości dolara dzięki zastosowaniu sztywnego kursu, przy jednoczesnej hiperinflacji roku 1990 spowodowało automatyczny wzrost cen na wszystkie produkty i środki do produkcji wytwarzane w kraju. To zaś skutecznie zahamowało rozwój polskiej gospodarki. Prześledźmy rzecz całą na prostym przykładzie jaj. Dla wyostrzenia obrazu przyjmijmy, że cena zbytu jajka polskiego [koszt wytworzenia plus zysk producenta] stanowiła na początku roku 1990 równowartość 10 centów. Ponieważ cena jajka za granicą wynosiła 15 centów wydawało się, że nic nie zagraża polskim producentom. Jednak hiperinflacja i sztywny kurs dolara, a w rzeczywistości niesłychanie ostra dewaluacja w latach 1990 – 1991 spowodowały, że cena zbytu jajka krajowego wzrosła do 30 centów. Tym samym jajko zagraniczne, którego ceny nikt nie zmieniał, stało się dwukrotnie tańsze od krajowego. Zarazem rząd Krzysztofa Bieleckiego zniósł cło i wszelkie opłaty importowe na sprowadzane jajka. Oznaczało to wyeliminowanie z rynku polskiego jajka i ogromną stratę dla polskiej gospodarki. Stracił właściciel niosek i zatrudniani przez niego pracownicy. Stracili właściciele i pracownicy firm produkujących wyposażenie kurnika. Producenci zboża i paszy oraz wszyscy zatrudnieni przez nich bezpośrednio i pośrednio. W ostateczności stracili wszyscy konsumenci = Polacy płacąc za jajko więcej niż dotychczas. Choć wydawać by się mogło, że żołądek jest żołądkiem i nie ma co tu filozofować, to przecież pieniądze można przejadać z sensem i bez sensu. Każde zjedzone przez nas polskie jajko finansowałoby rozwój polskiej gospodarki. To samo tyczy się mięsa, masła, zboża, jabłek wypieranych przez cytrusy, butów, ubrań i wielu innych produktów, których wytworzenie w kraju ze względu na lokalne warunki kosztowałoby mniej niż sprowadzenie takich samych lub porównywalnych dóbr zza granicy. Lokalne warunki to przede wszystkim klimat, warunki glebowe, struktura własności, bogactwa naturalne. To one decydują o międzynarodowym podziale pracy.
O podziale pracy decyduje jej opłacalność. Jako przykład weźmy górala. Ziemię ma kiepską – mało co urodzi. Ma za to góry i doliny, świeże powietrze, czystą wodę, las. Wystarczy, że chałupę pobuduje ciut większą; kamień weźmie z rzeki, drzewo z lasu, cieślą jest od urodzenia. Turyści sami mu pieniądze przyniosą. Gdyby ktoś chciał tak samo zarabiać na nizinach, gdzie ziemia urodzajna, stałby się co najwyżej pośmiewiskiem sąsiadów. Człowiek z nizin musi szukać innego sposobu zarabiania pieniędzy. Tak mniej więcej rzecz się ma z międzynarodowym podziałem pracy. Zakłócenia w jak najwłaściwszym wykorzystaniu przyrodzonych bogactw wynikają z polityki gospodarczej współczesnych państw. Mowa tu o cłach, kontyngentach, opłatach importowych, dopłatach własnym producentom danej branży z kieszeni innych podatników. W Polsce największym zakłóceniem w funkcjonowaniu gospodarki byli sami komuniści. Zgodnie z wyznawaną doktryną jedne działy gospodarki, jak rolnictwo na przykład, uznali za zacofane, inne jak przemysł ciężki za postępowe. Co starsi zapewne pamiętają do czego to doprowadziło.
Po upadku komunistycznej gospodarki a przez to samego komunizmu stanęła Polska przed szansą uzyskania miejsca w międzynarodowym podziale pracy i odzyskania tym samym niepodległości gospodarczej. Niepodległości gospodarczej, która w dzisiejszym świecie jest głównym składnikiem niepodległości państwowej. Główne atuty, którymi dysponowaliśmy to:
- Prywatne gospodarstwa chłopskie, pomimo zacofania technologicznego mogące zdynamizować produkcję, dzięki ogromnemu wkładowi własnej „darmowej” pracy.
- Rzesza prywatnych, dotychczas nielegalnych kupców mających doskonałe kontakty handlowe z Dalekim i Bliskim Wschodem oraz krajami byłego Obozu.
- Duża liczba bezrobotnych, co gwarantowało możliwość ich natychmiastowego ich „wykorzystania” za stosunkowo niewielkie pieniądze.
- Prywatne zasoby finansowe szacowane na 6 – 8 miliardów dolarów, które od zaraz mogły finansować rozwój prywatnej drobnej gospodarki.
- I wreszcie, to co najważniejsze, ogromna luka towarowa przy 40 – milionowym rynku konsumentów czyli zapewniona koniunktura na najbliższe 10 lat.
Wystarczyłoby znieść dotychczasowe ograniczenia prawne, zabezpieczające władzę partii komunistycznej a hamujące rozwój prywatnej gospodarki. Na zrozumiałe, zgodne z Dziesięciorgiem Przykazań przepisy czekał ogromny potencjał przedstawiony przeze mnie powyżej. To opłacalność zadecydowałaby p rozwoju tych a nie innych dziedzin gospodarki. O tym co bardziej opłaca się wytworzyć w kraju, a co raczej sprowadzić z zagranicy. Taniość zaś naszego zacofanego kraju stanowiłaby naturalną ochronę krajowego rynku. Taniość pracy, a zatem i produkcji, przyciągałaby kupców z zamówieniami a nie gotową zagraniczną produkcją. Rzecz jasna nie byłaby to sielanka ale wojna o niepodległość to nigdy nie jest sielanka. Zaś w gospodarce jak na wojnie decydują ostateczne zwycięstwa i klęski.
Oparcie odbudowy kraju o te kilka milionów mikro-elementów spowodowałoby upadek socjalistycznego gmaszyska w ciągu kilku lat. W wyniku tego procesu powstałaby prywatna, niezależna od państwa – rządu gospodarka. Jej podmiot stanowiliby świadomi swoich praw obywatele, owa słynna klasa średnia. Tym samym aparat państwowy – władca gospodarki zostałby sprowadzony do roli arbitra w sporach pomiędzy obywatelami. Tak się jednak nie stało. Nie stało się nie z głupoty, choć tej w kręgach opozycyjnych było niemało. Po prostu, przemiany jakie nastąpiły w Polsce były zaplanowane przez komunistów i przez nich nadzorowane. Stąd wzięło się pognębienie uczciwych Polaków i cudowna przemiana gówna w złoto. To dlatego na człowieka, na którego dawniej mówiliśmy ubek, teraz mówimy: szanowny pan dyrektor amerykańskiego banku.