We wtorek, 1 października Iran dokonał długo zapowiadanego ataku na Izrael za pomocą 180 rakiet. Wycelowane były w izraelskie bazy wojskowe i instytucje takie jak Mosad. Część z nich to nowoczesne pociski balistyczne średniego zasięgu Fatah 1. To pierwsze irańskie rakiety hipersoniczne, oficjalnie oddane do użytku w czerwcu 2023 roku. Niektóre z nich przebiły się przez izraelską obronę przeciwlotniczą i Żelazną Kopułę trafiając w cel. Poza jednym przypadkowo trafionym odłamkami Palestyńczykiem, obyło się bez ofiar śmiertelnych.
Nie wiemy jak duże są straty materialne spowodowane irańskim ostrzałem. Z powodu wojskowej cenzury informacyjnej w Izraelu, ciężko uznawać oficjalne doniesienia Tel Awiwu za wiarygodne. Niemniej wydaje się, że sami Irańczycy chcieli zminimalizować potencjalne straty przeciwnika, ostrzegając Amerykanów na kilka godzin przed atakiem. Izraelczycy mieli czas na ewakuację do schronów i przygotowanie się do przechwycenia wrogich rakiet.
Jeśli więc to nie zadanie jak największych strat było celem, to co kierowało Irańczykami? Wydaje się, że chodziło o zachowanie twarzy i deeskalację konfliktu poprzez kontrolowaną eskalację. Co oznacza ten pozorny paradoks?
Po wyeliminowaniu przez Izrael całego dowództwa Hezbollahu i przywódcy Hamasu, a więc organizacji wspieranych przez Iran, a także bombardowań i w końcu inwazji lądowej na Liban, Iran jako główny organizator Osi Oporu był zmuszony odpowiedzieć. Przypomnieć Izraelowi, że nie jest nietykalny. W innym wypadku Iran straciłby twarz, co w warunkach bliskowschodnich jest ważniejsze od strat materialnych i ludzkich.
Coraz częściej wśród sympatyków Hamasu i Hezbollahu słychać było głosy, że Iran ich wykorzystał i porzucił, gdy oni walczą o przetrwanie. Ten atak miał im pokazać, że nie są osamotnieni, że wciąż mają silne wsparcie w Teheranie.
Jednocześnie Iran nie chciał narażać się na otwartą wojnę z Izraelem, która Iranowi byłaby bardzo nie na rękę z powodu politycznej i gospodarczej słabości tego państwa.
Iran wysyła więc do Izraela czytelny sygnał: nie przeciągajcie struny bo nasza cierpliwość ma swoje granice, a Wy nie jesteście nietykalni. Te 180 rakiet to jedynie mała próbka naszego potencjału, który w wyniku kolejnych izraelskich prowokacji może zostać w całości uwolniony, a wtedy rozpęta się prawdziwe piekło. My jednak chcemy tego uniknąć.
Pytanie tylko czy druga strona poprawnie odczytała tę wiadomość, a raczej jakie są jej długofalowe cele strategiczne. Wydaje się, że Netanjahu i jego reżim poczuli krew i dążą do eskalacji konfliktu, chcąc za jednym zamachem zmienić całą konfigurację geopolityczną na Bliskim Wschodzie. Celem byłoby zniszczenie organizacji terrorystycznych wspieranych przez Iran i zmuszenie tego państwa do otwartego i bezpośredniego konfliktu. Złamałoby to regionalną sprawczość tego państwa i doprowadziłoby być może do rewolucji, która obaliłaby znienawidzony w Tel Awiwie reżim ajatollahów.
W tej rozgrywce Izrael gra bardzo wysoko, pytanie tylko czy nie przelicytuje. Netanjahu, który jest bezwzględnym i cynicznym oportunistą, wyczuł niepowtarzalną okazję – znaczne osłabienie jego przeciwników połączone z kampanią wyborczą w USA. Izrael odgrywa tu niebagatelną rolę jako najważniejszy sojusznik Stanów Zjednoczonych. Z tego powodu oba wrogie polityczne obozy walczą o jego poparcie, a przede wszystkim o poparcie żydowskiej diaspory, która jest niezwykle wpływowa i w zdecydowanej większości popiera Izrael.
Warto podkreślić, że większość amerykańskich Żydów głosuje na demokratów. Nie oznacza to, że nie mają wpływu na republikanów, ponieważ proizraelscy są również amerykańscy ewangelicy, którzy dominują na konserwatywnej prawicy.
Patryk Patey