Mariusz Patey: Był Pan w czasach PRL-u zaangażowany w działalność opozycji antykomunistycznej. Czy rok 1989 postrzega Pan jako zwieńczenie walki o wolność, czy raczej jako początek trudnej drogi ku budowie dobrze funkcjonującego demokratycznego państwa prawa?
Marian Banaś: Oczywiście nie możemy powiedzieć, że to był finał naszej walki. To było oczywiście bardzo ważne wydarzenie, które wpłynęło na zmianę ustroju, ale dla mnie to był początek budowania demokracji praworządności i pełnej suwerenności i niepodległości kraju. Ten proces, zaczęty w 1989 r., nie został zakończony, trwa do dnia dzisiejszego. My niestety z tą praworządnością i suwerennością dalej mamy pewne kłopoty.
W związku z tym uważam, że czeka nas w dalszym ciągu olbrzymia praca, młode pokolenia Polaków muszą tę pracę zaczętą przez nas kontynuować dla dobra Rzeczpospolitej, dla swojego dobra.
M.P.: Opiekował się Pan kombatantami, w tym „żołnierzami wyklętymi”. Jakie wartości i wnioski wyniósł Pan z kontaktów z tymi osobami? Co one mówią o nas dzisiaj?
M.B.: Urodziłem się i wychowałem w środowisku rolniczym, głęboko patriotycznym. Mój dziadek służył w armii austro-węgierskiej, brał udział w walkach na froncie wschodnim i był świadkiem rewolucji październikowej. Swoje wspomnienia przekazał mojemu ojcu, który z kolei opowiadał mi o zbrodni katyńskiej i pakcie Ribbentrop–Mołotow. Od najmłodszych lat miałem dostęp do prawdziwej historii Polski i do wartości, które do dziś są dla mnie fundamentem: miłość do ojczyzny, prawda i honor.
Później poznałem Adama Macedońskiego – przez moją siostrę, która występowała w jego Folk Studio w Krakowie. Miałem 16 lat, gdy przyjechał do nas na wieś. Zaczął przesyłać mi książki z tzw. drugiego obiegu – m.in. Bez ostatniego rozdziału Andersa i Na nieludzkiej ziemi Czapskiego. To był dla mnie przełom. W liceum założyłem kółko samokształceniowe, miałem własną bibliotekę i dzieliłem się wiedzą z rówieśnikami.
Kiedy przyjechałem na studia do Krakowa w 1974 roku, założyliśmy grupę samokształceniową, która przybrała nazwę „Polska Odrodzona”. Wymienialiśmy się informacjami, wydawaliśmy pierwsze ulotki, próbowaliśmy drukować. Po wydarzeniach czerwca 1976 dołączyliśmy do środowisk KOR, ROPCiO i KPN – bardziej radykalnych, niepodległościowych. Sam założyłem grupę „Akcja na Rzecz Niepodległości”, z którą wydawaliśmy kalendarze rocznicowe, organizowaliśmy patriotyczne uroczystości: 11 listopada, rocznice urodzin Piłsudskiego czy Dmowskiego.
Mieszkałem w akademiku „Żaczek”, gdzie byłem przewodniczącym komisji porządkowej. Mieliśmy kontrolę nad wejściem – to dawało możliwość zabezpieczania działań opozycyjnych. Trenowałem karate, miałem zespół zaufanych, wysportowanych ludzi. Gdy coś drukowaliśmy, kilku kolegów pilnowało wejść. SB nie miała u nas łatwego zadania.
W 1980 roku całą naszą grupą weszliśmy w struktury „Solidarności”. Mieczysław Gil, ówczesny lider „S”, przyjął mnie na etat – do sekcji interwencyjno-prawnej. Moim zadaniem było nadzorowanie przejrzystości wyborów w zakładowych komisjach – i interweniowanie tam, gdzie PZPR próbowała je przejąć.
W tym czasie zaprzyjaźniłem się z Henrykiem Stachowskim – żołnierzem Kedywu AK. Traktował mnie jak syna, a ja go jak ojca. Po latach, już po moim powrocie ze Stanów, przekazał mi swoją kamienicę – wyremontowałem ją i stworzyliśmy najpierw mały akademik, potem hotelik. W mediach rozpętano wokół tego burzę, ale wszystko odbyło się zgodnie z prawem. Prawda o Stachowskim wyszła na jaw dzięki pracy Doroty Kani, która dotarła do jego akt w IPN. Okazało się, że był bohaterem, torturowanym przez bezpiekę – a nie żadnym przestępcą, jak próbowano go przedstawić.
Kontakt ze środowiskiem żołnierzy AK i „wyklętych” był dla mnie ogromnym źródłem inspiracji. To oni uczyli mnie patriotyzmu, odwagi i wierności Polsce. Uczestniczyliśmy w licznych akcjach – np. w 1979 roku, podczas wizyty papieża Jana Pawła II, przygotowaliśmy symboliczny pokaz: balony z Orłem w Koronie i znakiem Polski Walczącej uniosły się nad Krakowem. To była jedna z naszych najpiękniejszych, najbardziej spektakularnych akcji.
W stanie wojennym zostałem skazany na cztery lata więzienia – był to najwyższy wyrok w Krakowie. Miałem wtedy małego syna, Kubę. Po wyjściu kontynuowałem działalność opozycyjną. Współpracowałem z KPN, ale nie wszedłem do tej partii oficjalnie – miałem zastrzeżenia co do przywództwa Leszka Moczulskiego. W 1985 roku razem z Romualdem Szeremietiewem i Tadeuszem Stańskim współtworzyliśmy Polską Partię Niepodległościową – jako alternatywę dla sporów wewnętrznych w KPN. Liczyła kilka tysięcy członków, prowadziła działania edukacyjne, opisywaliśmy przypadki bezprawia w PRL, m.in. w tzw. Księdze bezprawia.
To właśnie od ludzi z AK i środowisk niepodległościowych nauczyłem się, że najważniejsze są prawda, uczciwość i wierność Polsce – wartości, za które oni gotowi byli oddać życie. Dzięki tym osobom zrozumiałem, że wolność nie jest dana raz na zawsze – trzeba o nią walczyć, codziennie i na różne sposoby.
M.P.: Po wielu latach w służbie publicznej – w resorcie finansów, KAS i w NIK – jak ocenia Pan stan polskich instytucji? Czy obniżone zaufanie społeczne do urzędów jest uzasadnione?
M.B.: Tak się złożyło, że gros mojej kadencji przypadło na rządy Zjednoczonej Prawicy. Prowadzone kontrole przez zarządzaną przeze mnie instytucję skłaniają do smutnej konstatacji, że wielu polityków tej formacji prowadziło działalność wręcz na szkodę państwa polskiego i polskiego społeczeństwa.
Naturalnie zdaję sobie sprawę, że do każdej formacji politycznej przenikają osoby, które przedkładają swój własny czy grupowy interes nad interesem wspólnoty narodowej i państwa, dlatego tak ważna jest niezależność instytucji kontrolnych od polityków.
Polityka kadrowa jest w gestii liderów ugrupowań politycznych. Jeśli zatem pojawiają się patologie, to odpowiedzialność ponoszą przywódcy partii rządzącej.
Moja ocena ostatnich ośmiu lat rządów poprzedniej ekipy jest negatywna. Pod pozorem reformowania wymiaru sprawiedliwości została właśnie naruszona praworządność. Prawo praktycznie się nie liczyło, a służyć miało celom osób ówcześnie rządzących. Jedyną instytucją, która chroniła i chroni nadal państwo przed dewastacją, i broni demokracji, jest Najwyższa Izba Kontroli. To oznacza, że niestety przez takie działania obywatele nie odzyskali zaufania do instytucji państwowych. Jesteśmy zatem znowu na etapie budowania tego zaufania.
M.P.: Współpracował Pan z prezydentem Lechem Kaczyńskim, a potem – jako prezes NIK – znalazł się Pan pod ostrzałem mediów. Nawet jeśli zarzuty nie zakończyły się wyrokami, to w jaki sposób ten okres wpłynął na Pana poglądy w sprawie niezależności urzędu i relacji z prasą?
M.B.: Współpracę z prezydentem Lechem Kaczyńskim wspominam bardzo dobrze. To on był prezesem Najwyższej Izby Kontroli, gdy rozpoczynałem tam pracę. Był człowiekiem z zasadami, prawdziwym państwowcem. Później, jako prezydent Rzeczypospolitej, obdarzył mnie zaufaniem – towarzyszyłem mu m.in. w oficjalnej podróży na Ukrainę. Dużo się od niego nauczyłem.
Zanim zostałem prezesem NIK, miałem już duże doświadczenie w administracji publicznej – m.in. pracowałem jako pełnomocnik ds. Straży Granicznej w rządzie Jana Olszewskiego oraz byłem wiceministrem finansów odpowiedzialnym za służby skarbowe i celne w pierwszym rządzie PiS. Byłem bezpartyjny, ale skuteczny – przeprowadziłem reformę konsolidującą te służby, co pozwoliło uszczelnić system i wygenerować dodatkowe 300 miliardów złotych dla budżetu państwa. To stworzyło podstawę finansową do realizacji wielu programów społecznych.
Niestety, gdy objąłem funkcję prezesa NIK, spotkałem się z bezprecedensową nagonką medialno-polityczną. Okazało się, że moja niezależność i bezkompromisowe podejście do prawa nie pasowały do interesów politycznych. Byłem niewygodny również dla tych, którzy wcześniej mnie powołali. Próbowano mnie odwołać, ale było już za późno – a że nie podporządkowałem się oczekiwaniom, rozpoczęto kampanię oszczerstw, której celem byłem nie tylko ja, lecz także moja rodzina.
Nie sposób tego ocenić inaczej niż jako brutalny przykład instrumentalnego wykorzystania aparatu państwa. CBA i prokuratura prowadziły działania wykraczające poza prawo – m.in. próbowano wymusić fałszywe zeznania, przetrzymując świadka w areszcie. Materiały te, choć pozyskane z rażącym naruszeniem przepisów, nadal funkcjonują w przestrzeni publicznej i są wykorzystywane przeciwko mojemu synowi.
Nie mam wątpliwości, że niezależność instytucji kontrolnej, jaką jest NIK, ma fundamentalne znaczenie dla państwa prawa. Urząd ten musi być poza bieżącym wpływem partii politycznych, jeśli ma rzetelnie służyć obywatelom i kontrolować władzę. Ja tej niezależności dochowałem – i zapłaciłem za to wysoką cenę. Problemem są też media na usługach władzy.
Jednak się nie ugiąłem. Całe życie ciężko pracowałem – najpierw jako syn rolnika na wsi, później jako student i pracownik fizyczny w Krakowie, by w końcu pełnić wysokie funkcje państwowe. Wierzę, że służba publiczna to nie kariera, lecz zobowiązanie. A wierność prawdzie – bez względu na konsekwencje – to fundament odpowiedzialności za państwo.
M.P.: Czy obecne przepisy regulujące działalność Najwyższej Izby Kontroli pozwalają jej w pełni realizować misję konstytucyjną? Jakie zmiany legislacyjne byłyby – Pana zdaniem – najpilniejsze?
M.B.: Obowiązująca ustawa regulująca funkcjonowanie Najwyższej Izby Kontroli jest dziś już dalece niewystarczająca. Powstała w realiach lat 90., a Polska przez ostatnie dekady przeszła głęboką transformację – zarówno instytucjonalną, jak i technologiczną. Dziś mamy nowe narzędzia, zaawansowane systemy informatyczne i wyzwania, które wymagają nowoczesnych rozwiązań prawnych. Ustawa nie nadąża za rzeczywistością i zdecydowanie wymaga kompleksowej nowelizacji.
Z mojej perspektywy kluczową i najpilniejszą zmianą jest przyznanie NIK uprawnień oskarżycielskich. W ostatnich latach wielokrotnie obserwowaliśmy, że prokuratura – podporządkowana politykom – odmawiała wszczynania postępowań wobec osób powiązanych z obozem władzy, a równocześnie była wykorzystywana do niszczenia przeciwników politycznych. Skrajny przykład takich nadużyć ujawniliśmy m.in. w kontroli sprawy GetBack – raport jest publicznie dostępny i zachęcam do jego lektury. Wskazuje on na przypadki przetrzymywania ludzi w areszcie bez podstaw prawnych. Tego typu patologie muszą zostać wyeliminowane – państwo prawa wymaga rzeczywistego nadzoru i odpowiedzialności.
Równie istotną kwestią jest wzmocnienie kontroli nad służbami specjalnymi. Dziś mamy do czynienia z sytuacją, w której szefowie służb – CBA czy ABW – przekazują decydentom politycznym wyłącznie takie informacje, jakie sami uznają za stosowne. To tworzy sytuację „państwa w państwie”. Fundusze operacyjne nie podlegają żadnej kontroli, co jest absolutnie nie do przyjęcia. NIK nie domaga się wglądu w dane wrażliwe czy personalne – ale jako konstytucyjny organ kontroli musi mieć możliwość weryfikacji, czy publiczne środki są wydatkowane zgodnie z prawem, gospodarnie i celowo.
Mam też osobiste doświadczenie z bezprawnymi działaniami służb, ale niestety – nie jestem wyjątkiem. Dlatego konieczne jest także wzmocnienie pozycji prezesa NIK – niezależnie od tego, kto piastuje ten urząd. Proponuję, by prezes był wybierany większością kwalifikowaną przez wszystkie ugrupowania parlamentarne. Tylko w takim trybie można wyłonić kandydata naprawdę niezależnego. Kadencja powinna być też wydłużona – do 9 lub nawet 12 lat – by zapewnić stabilność i odporność na bieżące presje polityczne. Obecny model, w którym decyzję podejmuje de factojedna siła polityczna, grozi upolitycznieniem urzędu i osłabia jego wiarygodność.
Rola NIK nie polega na tropieniu wrogów politycznych, lecz na analizie ryzyka, wykrywaniu luk i wskazywaniu, gdzie państwo działa nieskutecznie. Tam, gdzie jest źle, NIK ma obowiązek interweniować. Nasze wnioski są tworzone przez najlepszych specjalistów, a raporty cieszą się zaufaniem publicznym. Kiedy obejmowałem urząd, podniosłem wymagania wobec kontrolerów. Chciałem, by nasze ustalenia były niepodważalne – i dziś są.
W tym kontekście warto podkreślić jedno: państwo nie dysponuje „własnymi pieniędzmi”. Każda wydana złotówka pochodzi z pracy obywateli – z podatków, składek, czasem z kredytów, które i tak my wszyscy musimy spłacić. Jeśli pozwalamy na ich marnotrawienie, to my za to płacimy. Rolą NIK jest działać w imieniu obywateli i sprawdzać, czy te środki są wydatkowane zgodnie z zasadami legalności, gospodarności, celowości i rzetelności.
Dodam jeszcze jedną rzecz – w 2023 roku wartość nieprawidłowości ujawnionych przez NIK wyniosła aż 53,5 miliarda złotych. Dla porównania – zanim objąłem funkcję prezesa, były to kwoty rzędu kilku milionów. To pokazuje, jak wiele można osiągnąć, jeśli instytucja kontrolna działa niezależnie i profesjonalnie.
M.P.: Jak ocenia Pan jakość zarządzania przedsiębiorstwami z udziałem Skarbu Państwa oraz samorządów? Czy mamy do czynienia z profesjonalnym nadzorem właścicielskim, czy z nadmierną polityzacją kadr menedżerskich?
M.B.: Z mojego doświadczenia wynika, że im mniej państwa w gospodarce tym lepiej. Tylko ludzie wolni, mający własną inicjatywę są naprawdę kreatywni i skuteczni – to oni generują największą wartość dla budżetu państwa.
Transformacja ustrojowa po 1989 roku nie rozwiązała jednak podstawowej kwestii: które przedsiębiorstwa powinny pozostać własnością państwa ze względu na bezpieczeństwo narodowe, a które można sprywatyzować. W efekcie pozostawiono dużo firm pod kontrolą państwa bez jasnego celu strategicznego. Dziś wiele z tych spółek nie działa efektywnie, a ich zarządy są często obsadzane według klucza politycznego.
Obserwuję poważne patologie w obsadzaniu najwyższych stanowisk menedżerskich. Zbyt często do zarządów trafiają osoby nieprzygotowane merytorycznie, bez wizji i bez planu rozwoju przedsiębiorstw, którymi mają kierować. Ich jedynym atutem są koneksje polityczne i towarzyskie. To demotywuje i frustruje kompetentnych pracowników oraz menedżerów średniego szczebla, bo odcina im realną ścieżkę kariery w ich własnych firmach. Praca, wiedza i dobre pomysły przestają mieć znaczenie, a o awansie decydują wyłącznie polityczne układy. Tak nie może wyglądać nadzór właścicielski państwa. To jest patologia.
Potrzebujemy systemowego rozwiązania – niezależnej komisji weryfikującej kandydatów na stanowiska menedżerskie w spółkach państwowych, w której zasiadaliby przedstawiciele różnych środowisk politycznych i gospodarczych. Jeśli ktoś nie przynosi wartości dla zarządzanego przez siebie przedsiębiorstwa, powinien zostać odwołany, a odpowiedzialność spadłaby na polityków aktualnie będących u władzy. Nie możemy dalej akceptować sytuacji, w której niekompetentna osoba zarządza przedsiębiorstwami za publiczne pieniądze i nie ponosi za to odpowiedzialności. Dochodzi do prywatyzacji części przychodów, ponieważ członkowie zarządów tych przedsiębiorstw przyznają sobie wysokie wynagrodzenie, premie i inne profity, a jeśli powstaną straty, dzielą się nimi z polskim podatnikiem. Dla tych ludzi to bezpieczniejszy biznes niż funkcjonowanie na wolnym rynku i ryzykowanie własnymi kapitałami.
Równocześnie brakuje u nas silnej klasy średniej – a to ona jest gwarantem stabilności gospodarczej i politycznej państwa. Małe i średnie firmy są przytłoczone nadmiernymi kontrolami i regulacjami. Gdy kierowałem Krajową Administracją Skarbową, zakazałem kontroli w małych podmiotach o obrotach do 10 mln zł. Efektem był wzrost aktywności gospodarczej i rozwój przedsiębiorczości.
Zbyt rozbudowana polityka socjalna osłabia ducha przedsiębiorczości i tworzy postawy roszczeniowe. W czasie pandemii zlikwidowano ponad 300 tysięcy małych firm, których właściciele często zostali zmuszeni do życia z pomocy państwowej. To nie prowadzi do rozwoju – to demoralizuje.
Dziś koszt samej obsługi długu publicznego wynosi blisko 70 miliardów złotych rocznie. Musimy skończyć z traktowaniem państwowych spółek jak łupów politycznych, a zacząć myśleć odpowiedzialnie o gospodarce. Silna klasa średnia, niezależność ekonomiczna obywateli i realna, profesjonalna kontrola nad majątkiem publicznym – to podstawy trwałego rozwoju i suwerenności. Bo pamiętajmy: tyle mamy wolności, ile mamy własności. Jeśli Polacy nie będą właścicielami – nie będą też naprawdę wolni.
M.P.: Proces prywatyzacji prawie całkowicie się zatrzymał. Czy uważa Pan, że wstrzymanie prywatyzacji to krok w dobrym kierunku? Jakie skutki ma ten trend dla kondycji gospodarki?
M.B.: Prywatyzacja sama w sobie nie jest ani dobra, ani zła – wszystko zależy od tego, jak jest przeprowadzana. Trzeba do tego podejść bardzo odpowiedzialnie, by nie powtarzać błędów z przeszłości. Niestety w wielu przypadkach dochodziło do celowego zaniżania wartości przedsiębiorstw mających realny potencjał rozwojowy. Przykładem może być Ursus i inne zakłady, które mogły z powodzeniem funkcjonować, ale zostały sprzedane za ułamek swojej rzeczywistej wartości. Takie działania to nie prywatyzacja – to likwidacja majątku narodowego. Szkoda, że zbyt rzadko wykorzystywano giełdę papierów wartościowych do przeprowadzania procesów prywatyzacyjnych. Wycena polegająca na wykorzystaniu mechanizmów rynkowych bez ingerencji urzędników lepiej zabezpiecza interes obywateli i współwłaścicieli mienia państwowego.
Dlatego jeśli dziś w ogóle mówimy o prywatyzacji, musi ona być całkowicie przejrzysta, oparta na rzetelnej wycenie, z uwzględnieniem interesu publicznego. Tylko wtedy może przynieść korzyści gospodarce.
W Najwyższej Izbie Kontroli wielokrotnie wykazywaliśmy nieprawidłowości w tego typu procesach. Apeluję do wszystkich, którym leży na sercu dobro Polski, aby sięgali do raportów NIK. Tam są konkretne fakty – nie opinie, nie spekulacje. Często ludzie wypowiadają się na temat prywatyzacji w sposób nieuprawniony, bo nie znają szczegółów ani rzeczywistego stanu spraw. A brak wiedzy prowadzi do błędnych wniosków. Dlatego zachęcam do zapoznania się z ustaleniami kontroli – one otwierają oczy i pozwalają wyrobić sobie zdanie oparte na rzeczywistości.
M.P.: Jakie inicjatywy lub reformy – w sferze prawnej, instytucjonalnej lub obywatelskiej – mogą przyczynić się do odbudowy dialogu i wzajemnego szacunku w debacie publicznej?
M.B.: Przede wszystkim potrzebujemy głębokich zmian systemowych – również na poziomie ustrojowym. Dziś mamy sytuację, w której dochodzi do konfliktu kompetencyjnego pomiędzy prezydentem a premierem. To nienaturalny, podwójny model władzy. Musimy się wreszcie zdecydować – albo system prezydencki, albo kanclerski. Tylko jednoznaczny układ władzy może zapewnić stabilność oraz warunki do prowadzenia uczciwego dialogu społecznego i politycznego.
Obecny klincz – gdy prezydent i premier pochodzą z dwóch różnych obozów politycznych – prowadzi nie do współpracy, ale do ciągłych napięć. Zamiast budować porozumienie, mamy wzajemne oskarżenia i podważanie autorytetu instytucji państwa. Przykład? Premier wybrany w demokratycznych wyborach zostaje na pierwszym posiedzeniu Sejmu publicznie nazwany „agentem niemieckim” przez lidera opozycji. To jest coś absolutnie nieakceptowalnego. Jeżeli rzeczywiście ktoś posiadał takie informacje, to miał osiem lat na to, by je ujawnić i pociągnąć go do odpowiedzialności. A jeśli tego nie zrobił, to znaczy, że to tylko insynuacje mające na celu podważenie zaufania do demokratycznie wybranej władzy. A to uderza nie tylko w konkretnego człowieka, ale w państwo jako całość.
Jeśli chcemy odbudować zaufanie i szacunek w życiu publicznym, musimy zacząć od podstaw – od kultury osobistej, odpowiedzialności za słowo i gotowości do rozmowy, nawet z przeciwnikiem politycznym. W Polsce brakuje dziś wzajemnego szacunku. Wielu ludzi deklaruje przywiązanie do wartości chrześcijańskich, powołuje się na Kościół, ale potem ich czyny przeczą tym deklaracjom. I właśnie przez tę hipokryzję wielu młodych ludzi odwróciło się od Kościoła. Bo nie słowami, lecz czynami buduje się autorytet i zaufanie.
Potrzebujemy także inicjatyw obywatelskich – programów edukacyjnych, debat, przestrzeni do rozmowy – w których ludzie o różnych poglądach mogą się spotykać i uczyć się rozmawiać bez wrogości. Bez takiej zmiany mentalności żadna reforma prawna nie przyniesie trwałego efektu.
M.P.: Polska scena polityczna jest dziś silnie spolaryzowana. Czy to naturalny objaw demokracji pluralistycznej, czy też symptom zagrażający stabilności państwa i spójności społecznej?
M.B.: To, z czym mamy dziś do czynienia, nie jest już zwykłą różnicą zdań w ramach pluralistycznej demokracji. To głęboka i dramatyczna polaryzacja, która coraz częściej przybiera formę wzajemnej nienawiści. To zjawisko niezwykle niebezpieczne – zarówno dla państwa, jak i dla społeczeństwa.
Ten podział przypomina mi okres przedrozbiorowy, szczególnie czas upadku Rzeczypospolitej w 1794 roku. Wówczas też nie chodziło tylko o spory polityczne – ludzie byli przeciwstawiani sobie nawzajem, często w wyniku manipulacji i propagandy. Źródłem tamtego dramatu był brak prawdy i zaufania – i niestety dziś jesteśmy w podobnym miejscu.
Jeśli chcemy odbudować spójność społeczną i zapewnić stabilność państwa, musimy przywrócić znaczenie faktów. Społeczeństwo musi mieć dostęp do rzetelnej informacji, a nie żyć w świecie fake newsów i medialnych manipulacji. Dziś wystarczy mieć wpływy w mediach – lub odpowiednio „przychylnych” dziennikarzy – by zniszczyć każdego człowieka publicznie. I zanim zdąży się on obronić, może być już za późno. Widzieliśmy przecież przypadki, gdy ludzie pod wpływem oszczerstw nie wytrzymywali psychicznie i odbierali sobie życie.
Sam wiem, co to znaczy być celem kampanii medialnej. Byłem wielokrotnie oczerniany, bez dowodów, bez prawa do obrony. Ale dzięki doświadczeniu z lat 70. i 80., z czasów opozycji antykomunistycznej, wiedziałem jedno – nie wolno się poddawać. Trzeba bronić wartości, bronić prawdy i bronić Polski. To nasza wspólna odpowiedzialność – niezależnie od poglądów politycznych.
Jeśli nie zatrzymamy tej spirali nienawiści, jeśli nie przywrócimy znaczenia uczciwej debacie publicznej i odpowiedzialności za słowo, podzielimy się na trwałe. A to prowadzi do osłabienia państwa i jego upadku – dokładnie tak, jak to znamy z naszej historii.
rozmawiał: Mariusz Patey
Słowo wyjaśnienia. Nie znam osobiście Mariana Banasia, chociaż w roku ’89 współpracowaliśmy przy wydawaniu i kolportażu pisemka „Bojkot”, który redagowałem jako Kuba Wiślicki. Wspólnie nie zgadzaliśmy się na Okrągły Stół, Magdalenkę i transformację PRL w III RP, w której byli komuniści znowu mieli stać się elitą polityczną, społeczną i gospodarczą. Obecny system jest głęboko wadliwy, tak jak komunizm. Prawda nadal jest partyjna, jak w PRL. Różnica jest taka, że w PRL jedyną prawdę posiadała jedyna Partia (PZPR). Teraz każda z partii chce ją mieć i w imieniu tej cząstkowej prawdy gotowa jest zniszczyć każdego, kto nie służy jej prawdzie, ale Polsce. Tak wygląda też historia Mariana Banasia. Napisałem w jego obronie, gdy okazał się niewygodny dla prawdy PiS, dwa teksty; jeszcze na wnet.fm. I nie wstydzę się ich. Jan A. Kowalski, red. ABC Niepodległość