Tym, co sie choć kapka znają na poprawności politycznej, nie trzeba dużo łonaczyć, czamu hanysy z gorolami nie za bardzo sztimują.
Hanys – wyjaśnijmy tym, co nie bardzo wiedzą – to określenie rdzennego mieszkańca dawnej pruskiej części Górnego Śląska. Hanys to autochton. Nie określa się tak osób spoza Śląska, które na Śląsku mieszkają i przyjęły śląską kulturę. Hanys pochodzi od niemieckiego imienia Hans jako odpowiednika polskiego imienia Jan. Słowo to miało sugerować niemieckie pochodzenie Ślązaków. Słowami bliskimi znaczeniowo do hanysa są ‘miejscowy’ i ‘tutejszy’, w znaczeniu ‘stąd’ (a nie zza rzeki, czyli z Zagłębia i reszty Polski). Ślązacy ze Śląska określeniem gorol nazywają mieszkańców sąsiadującego Zagłębia i pozostałych części Polski oraz Polaków mieszkających na Śląsku.
Tak oto wkroczyliśmy w sferę problemów, które (zwłaszcza dla młodych ludzi nie znających historii) są zazwyczaj niezrozumiałe. Mam bowiem poczucie, że niewielu z nich wie, gdzie leży przyczyna dość powszechnie znanych (przybierających zróżnicowane konfiguracje) animozji między hanysami i gorolami. W moim pokoleniu istniało i nadal istnieje przekonanie, że przyczyna leży w zaszłościach historycznych. O co chodzi? Otóż podkreśla się, że Katowice znajdowały się na terenie państwa niemieckiego, natomiast Sosnowiec najpierw należał do zaboru pruskiego, a później rosyjskiego. Tak więc Zagłębie i Śląsk różni odmienny kod kulturowy. Zagłębiacy, w większości wyłącznie ludność napływowa, nie wytworzyli tak odrębnej i wyrazistej kultury jak Ślązacy. Opowiadał mi przed laty zaprzyjaźniony historyk (hanys), że pośród tej napływowej ludności był też element przestępczy. Władze zaboru rosyjskiego miały bowiem zwyczaj wysyłać karnie kryminalistów na obrzeża swojego rozległego imperium. Przez lata antagonizmy w dużej mierze polegały na innym etosie pracy i innym stosunku do SOLIDNOŚCI. Ślązacy – głównie robotnicy funkcjonujący w małych i zamkniętych środowiskach – nie utrzymywali raczej kontaktów z Zagłębiakami. W Zagłębiu, zwanym czerwonym, podkreśla się silne związki tego regionu z ruchem robotniczym. Duże wpływy miała tu Polska Partia Socjalistyczna. Po II wojnie światowej tradycje robotnicze/komunistyczne „Czerwonego Zagłębia” znacznie eksponowano, szczególnie w okresie, kiedy I sekretarzem PZPR był wywodzący się stąd Edward Gierek. Nadto po 1945 roku komuniści postrzegali Ślązaków nie jako Polaków, ale pół-Niemców, co dodatkowo prowokowało antagonizmy. Ślązacy posługiwali się językiem gwarowym i nie mogli za bardzo liczyć na awans społeczny. Niewielu wtedy także kończyło studia. I coś jest chyba w tym wszystkim na rzeczy. Napiszę o tym dwa słowa, ponieważ tak się składa, że mam w tym zakresie osobiste doświadczenia w postaci epizodów z lat chłopięcych (na szczęście incydentalne), w których postrzegany byłem jako pół-Niemiec, co nie przysparzało mi sympatii. A wystarczyło tylko – podkreślmy to – że byłem hanysem właśnie i imię Herbert miałem dla nie-Ślązaków z niemiecka brzmiące. Pamiętam, że tak bywało prawie zawsze, ilekroć znalazłem się w środowisku nie-Ślązaków, będąc w nim jedynym hanysem.
Czy Kazimierz Kutz nadaje się na edukatora Ślązaków?
Odpowiedź na to pytanie musi być zdecydowanie negatywna. Dziś, powodowany imperatywem śląskiej solidności, uważam za swój święty obowiązek dopowiedzieć, że Kazimierz Kutz, owszem, nadaje się (i to bardzo) wyłącznie do tytułowego wypłukiwania ze Śląska śląskości właśnie. Pomaga mu w tym m.in. „Gazeta Wyborcza”, która konsekwentnie i z uporem godnym lepszej sprawy od lat (ale zawsze zgodnie ze swoją lewacką, postmodernistyczną i antykatolicką linią) kreuje fałszywy obraz Kazimierza Kutza jako niedościgły wzór Ślązaka i wielkiego edukatora Ślązaków. A w „Dzienniku Zachodnim” z okazji zbliżającej się pierwszej rocznicy śmierci Kutza można było przeczytać, że „straciliśmy najwybitniejszego Ślązaka od czasów Korfantego, (…) człowieka, który całą Polskę uczył Śląska”. Manipulatorzy tych gazet za nic mają fakty, z których przecież wynika, że ten – skądinąd wybitny – reżyser skumulował w sobie wszystko, co każe go traktować jako anty-Ślązaka, bo np. chełpił się swoimi inklinacjami do lewackiego/antykatolickiego postępu i nie miał nic wspólnego ze śląską solidnością i szacunkiem dla tradycji.
Na dobrą sprawę pomysł wypłukiwania ze Śląska śląskości nie zawiera w sobie nic oryginalnego, wszak jako żywo przypomina znane inicjatywy naprawiania i przekształcania Kościoła w taki sposób, aby wprawdzie pozostał Kościołem, tyle że bez Boga. Nigdy więc za dużo uwyraźniania fatalnych konsekwencji wynikających z lekceważenia mądrości Arystotelesa, który uważał zasadę niesprzeczności za najbardziej pewną ze wszystkich zasad. Rzeczywiście! Nikt (chyba tylko ten, kogo rozum opuścił) nie może mieć wątpliwości, że to samo nie może zarazem przysługiwać i nie przysługiwać temu pod tym samym względem. A to właśnie – zauważmy i podkreślmy – głosi zasada niesprzeczności. Tymczasem niestety wielu ludzi nie chce i nie podąża za mądrością Arystotelesa. Ten brak respektu/szacunku wobec zasady niesprzeczności przybiera różnorodne konfiguracje i skutki. Tak oto na gruncie założeń dokonującej się rewolucji kulturowej/zmiany społecznej (zmierzającej, najogólniej rzecz biorąc, do postawienia świata na głowie), tradycja i przechowywanie dziedzictwa przeszłości nie są już cenną wartością.
Idąc tym absurdalnym tropem, lewackie siły postępu z uporem godnym lepszej sprawy propagandowo nadymają wybitnego artystę/reżysera Kazimierza Kutza jako wybitnego/wzorcowego Ślązaka. Mają w głębokiej pogardzie to, że w rzeczywistości Kazimierz Kutz pod nieomal każdym względem jest zaprzeczeniem Ślązaka/hanysa. Trudno o większą głupotę niż ta, z którą mamy do czynienia. Oto mamy Ślązaka, i to rzekomo wybitnego, który jest zdeklarowanym bezbożnikiem. Mamy więc trefnisia, który zgodnie z regułami poprawności politycznej (czyli m.in. radosnym samopobłażaniem, brakiem odpowiedzialności za słowo) lubi niekiedy mówić o sobie, że jest „chrześcijaninem pogańskim”, który nie chce mieć nic wspólnego z agresywnym katolicyzmem. Ma też swojego anioła stróża, tyle że ze skłonnościami do libertynizmu. W swoje 78 urodziny K. Kutz wyjaśniał czytelnikom „Gazety Wyborczej”: „Nie wierzę w diabła, ale każdy ma go w sobie”. Potem zaraz wyznaje: „Ja jestem facetem, który nosi w sobie diabła nieodpowiedzialności wobec samego siebie”. Wobec takiego fandzolenia narzuca się/powraca wciąż to samo pytanie: co kierowało Kazimierzem Kutzem i po co mu to wszystko było? No cóż, wygląda na to, że chodzi o oswajanie ludzi z brakiem odpowiedzialności za słowo, czyli kontrolowane oswajanie z piramidalnym absurdem, że A i nie-A są tym samym. I tyle.
Zasadne jest zatem stwierdzenie – oczywiście z pozycji zacofanego prawicowca – że bezkarne wypisywanie i wygadywanie takich głupot dowodzi głębokiego kryzysu przyzwoitości i prawości, a przede wszystkim braku szacunku dla rozumu. Tymczasem zło ma to do siebie, że im mniej jest uświadamiane, tym bardziej jest niebezpieczne.
Jak skutecznie podbić kraj?
Nie dowiemy się już, czy wykreowany na wybitnego Ślązaka senator Kutz wiedział, że dawni chińscy filozofowie radzili swojemu cesarzowi: jeśli chcesz podbić jakiś kraj, spraw, by wszystko, co w nim jest dobre i silne, stało się śmieszne, a przede wszystkim jego wiara i jego patriotyzm. W zarysowanym kontekście warto przywołać intuicje Adama Mickiewicza, odnoszące się do patriotyzmu i wiary, z Ksiąg narodu polskiego i pielgrzymstwa polskiego: „Cywilizacja to nie modne i wykwintne ubiory, smaczna kuchnia, wygodne karczmy, piękne teatra i szerokie drogi – cywilizacja to obywatelstwo, oparte na zdolności poświęcenia się dla ojczyzny. Więcej: cywilizacja, prawdziwie godna człowieka musi być chrześcijańska. Nie Wy macie uczyć się cywilizacji od cudzoziemców, ale macie uczyć ich prawdziwej cywilizacji chrześcijańskiej”. Czy my Polacy aby nie oddaliśmy już Polski siłom lewackiej rewolucji kulturowej? Polecając to uwadze moich Czytelników, jedno uważam za pewne: Śląsk z wypłukaną śląskością, czyli ze zniszczoną tożsamością – gdyby do tego, nie daj Panie Boże, doszło – byłby kolejnym gwoździem do trumny cywilizacji zachodniej, znacząco potwierdzającym jej samobójstwo.
Refleksja końcowa
W przeszłości intelektualiści, artyści swym akcesem do komunizmu wywoływali złudzenie drugiego dna ideologii komunistycznej, jakiejś głębszej warstwy mądrości, tkwiącej niczym skarb pod ohydą komunistycznej codzienności. W ten sposób mącono w umysłach ludzi, siano wątpliwości i zdołano chyba zachwiać elementarnym rozeznaniem, co jest złem a co dobrem. Tacy intelektualiści i artyści odbierali też ludziom (i nadal odbierają) nadzieję płynącą z wiary, że zło nie może mieć po swojej stronie rzeczników tak solidnych wartości jak mądrość, prawda, dobro i piękno.
Również dzisiaj wynajęci do mącenia w głowach artyści i intelektualiści kreowani są przez media na nosicieli prawd moralnych. Warto jednak pamiętać, że nawet najwspanialsze osiągnięcia artystyczne (vide K. Kutz) nie gwarantują słuszności wyborów moralnych czy intelektualnych, a także nie stanowią skutecznej zapory przed manipulacją.
Ta konstatacja dotyczy nie tylko naszej polskiej rzeczywistości, lecz także światowych areopagów. I jest trafna zarówno wobec sfer artystyczno-literackich, jak i przedstawicieli nauk empirycznych – w końcu bywa przecież, że „paraliż postępowy także ścisłe trafia głowy”.