Na przeszkodzie uzdrowieniu polskiego lecznictwa stoi Narodowy Fundusz Zdrowia z armią 5100 biurokratów. Dlatego na 1000 mieszkańców mamy tylko 2 lekarzy, za to 30 urzędników. Czy Was to nie przeraża?
Tym razem nie będzie ani słowa o Chinach. Nie tylko kontynentalnych (PRC), ale również tych na Tajwanie (ROC), co uspokoi, mam nadzieję, nawet naszą tajwańską separatystkę Hanię Shen. Będzie tylko o systemie i lekarzach. I trochę o naszym zdrowiu.
Ucieszylibyście się, gdyby wasz kuzyn stał się najbardziej znanym lekarzem w kraju i newsem numer jeden dzienników wszystkich stacji telewizyjnych? Możliwe. A gdyby przed kamerami paradował w kajdankach? Pewnie cieszylibyście się już trochę mniej. Takie właśnie ambiwalentne uczucie przydarzyło mi się w lutym 2005 roku, gdy doktora Mirosława Garlickiego, świetnego transplantologa (pierwsza trójka w Polsce), agenci CBA wyprowadzili z jego gabinetu w szpitalu MSW. To od sprawy doktora G., której poświęciłem jeden felieton w polonijnym „Gońcu” (Doktor G. – Mengele czy ofiara systemu?), rozpoczęła się moja felietonowa przygoda z polską służbą zdrowia.
Nie było w polskich mediach drugiej tak bardzo upolitycznionej narracji w przypadku „lekarza-łapówkarza”. Życzenia zgnicia w więzieniu ze strony zwolenników Prawa i Sprawiedliwości (również moich dobrych znajomych) i symboliczna ofiara pisowskiego reżimu dla przeciwników PiS. A co w rzeczywistości? 50 zarzutów prokuratora Ziobry na astronomiczną kwotę 47 000 złotych korzyści materialnej, wliczając w to wieczne pióra i koniaki. Tyle specjalista tej klasy zarabiał miesięcznie w Anglii, Szwecji lub Niemczech.
Nie zamierzam tu rozwodzić się nad przypadkiem doktora Garlickiego. Ani nad tym, dlaczego rozwodząca się z nim żona, (nie)przypadkowo nosząca to samo nazwisko rodowe co szara eminencja PiS, wprowadziła agentów tajnej służby państwowej do prywatnego domu, umożliwiając zamontowanie podsłuchu i kamer. To nie jest temat dzisiejszego felietonu. Przypadek ten kazał mi przemyśleć inną sprawę. Sprawę całego systemu zorganizowania lecznictwa w Polsce. Tego, dlaczego w Polsce trzeba „kraść”, ryzykując więzienie, to, co w normalnym państwie po prostu się zarabia.
Od roku 2005 i od pokolenia lekarzy ukształtowanych mentalnie w patologii komunizmu wiele się zmieniło. Lekarze specjaliści, żeby dobrze zarabiać, już nie przyjmują łapówek. Pracują na 3, 4 lub – jak Fela – na 6 etatów, dorabiają po parę dyżurów miesięcznie i wyciągają między 10 a 15 tysięcy złotych na rękę.
Są niedożywieni, niedospani i, po 20 godzinach pracy bez przerwy, podejmują fatalne w skutkach dla pacjentów decyzje. Często kończące się zgonem. A lekarze rodzinni? Dostają po 140 zł rocznie na każdego zdeklarowanego pacjenta i rozliczają z tego koszty badań, utrzymania gabinetu i personelu pomocniczego. Czy nie kombinowalibyście, żeby zostało wam jak najwięcej?
Polska ma najmniej lekarzy w całej Europie w przeliczeniu na 1000 mieszkańców – tylko dwóch. Nawet Słowacy mają 3,4 lekarza na każdy 1000, a Czesi 3,7. Koszt wykształcenia lekarza w Polsce, według oświadczenia premiera Morawieckiego, wynosi 500 000 złotych, a temu samemu absolwentowi trudnych studiów medycznych proponuje się na stażu najniższą krajową. Mniej niż zarabia kasjerka w Biedronce. I niech się cieszy, bo dużej części absolwentów proponuje się darmowy wolontariat (!). Jeżeli ma bogatych rodziców, to dopłacą, jak moi znajomi, 1500 złotych co miesiąc, żeby dziecko przeżyło. Jeżeli ma biednych, to wyjeżdża do Szwecji, jak dziecko innych moich znajomych. I dostaje 35 000 koron (5000 dolarów) miesięcznie, i dofinansowanie do mieszkania (lub mieszkanie). A wszystko to na początek, za jeden 8-godzinny etat z przerwą na poranną kawę i lunch. Bo lekarz w Szwecji i każdym innym normalnym kraju, nie może być zmęczony. Bo od niego zależy zdrowie i życie nas wszystkich – pacjentów.
Chyba więcej przykładów nie trzeba, żeby przejść do ogółu. Chorujemy i umieramy, źle leczeni przez przemęczonych lekarzy, bo tkwimy w wadliwym, patologicznym systemie lecznictwa.
- Bo idiotyczna ekonomiczna efektywność w stosunku do chorego została narzucona lekarzom i szpitalom. A przecież lekarz powinien leczyć, a nie kalkulować.
- Bo pozwolono starej kaście lekarskiej maksymalnie utrudniać dostęp do wykonywania zawodu przez absolwentów medycyny, gdy w Polsce brakuje co najmniej 150 000 lekarzy, żeby zrównać się z Czechami lub Szwecją.
- Bo pozwolono koncernom farmaceutycznym zmonopolizować cały rynek szkoleń medycznych, przekształcić lekarzy w narzędzia ich woli i targetów, a pacjentów zamienić w konsumentów strzyżonych od kołyski po grób.
- Bo pozwolono na rozwój patologii na styku publicznej i prywatnej służby zdrowia. Stwarzając biurokratycznie fikcyjne kolejki i wymuszając wykonywanie badań w prywatnych laboratoriach. I leczenie w prywatnych gabinetach, gdzie przy stawce 120 złotych za wizytę lekarz specjalista kasuje 60 zł, a drugie 60 zł kasuje właściciel (jak w burdelu!).
- Bo pozwolono lekarzom pracować bez limitów czasowych, żeby mogli przeżyć, zamiast podniesienia przynajmniej do 4 000 złotych netto miesięcznie wynagrodzeń dla stażystów, do 10 000 złotych dla lekarzy rezydentów i do 15 000 złotych dla lekarzy specjalistów w państwowej służbie zdrowia. Może gorszej, jeśli chodzi o poziom usług i mniej płatnej dla zatrudnionych w niej lekarzy, ale za to pewnej i bez fikcyjnych opóźnień dla zwykłych zjadaczy chleba. Przy zastosowaniu, rzecz jasna, zakazu łączenia praktyki państwowej z prywatną.
Co stoi na przeszkodzie, żeby polski system lecznictwa uczynić takim samym jak jest na Zachodzie, w Szwecji lub Czechach? Na przeszkodzie stoi Narodowy Fundusz Zdrowia z biurokratyczną armią 5100 osób. I klasa polityczno-urzędnicza kasująca swoje procenty od 90 miliardów złotych przeznaczanych rokrocznie na leczenie nas wszystkich. I marnująca pieniądze nas wszystkich.
To dlatego na 1000 mieszkańców mamy tylko 2 lekarzy, za to 30 urzędników. Naprawdę Was to nie przeraża?
Jan A. Kowalski