Nie potrzebujemy patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków.
Najpierw jednak muszę się wytłumaczyć. Zwłaszcza po moim ostatnim felietonie, którym rozjuszyłem jakiegoś chyba dewelopera, oświeciło mnie, że moje życiowe refleksje mogą być opacznie rozumiane. Zatem wyjaśniam: posługuję się często swoimi osobistymi przeżyciami, ponieważ znam siebie najlepiej, już kilkadziesiąt lat. A nie po to, żeby kogoś pouczać albo wkurzać. Jakby co, z góry przepraszam. Bo dziś też będzie trochę osobiście.
Otóż zdarzyło mi się kiedyś pracować na etacie. W piekarni, w Sztokholmie, przez dwa wakacyjne miesiące. Był rok 1989, komuna niby waliła się na potęgę, ale w krajowym powietrzu już unosił się smród Magdalenki. Ze Sztokholmu, zza morza, mogłem obserwować nowy polityczny deal, który miał zabetonować stosunki społeczne w Polsce na prawie 30 lat.
Jednak dziś nie o tym. To właśnie w Szwecji, stykając się ze zwykłymi pracownikami tego rzekomo bogatego kraju, zrozumiałem jedno: pozycja w rankingach zamożności danego państwa wcale nie przekłada się na pozycję materialną jego zwykłych obywateli. Tych najmniej zarabiających. Wydawali oni prawie połowę swoich zarobków na mieszkanie, a resztę na życie i drobne rozrywki. I na wszystkim oszczędzali. To tylko statystyczny Szwed, który podobnie jak statystyczny Polak, po prostu nie istnieje, wydawał na mieszkanie zaledwie 25% swoich zarobków. Pewnie elita żyła inaczej, ale z elitą nie miałem styczności, a spotykani emigranci z Polski tylko potwierdzali moje spostrzeżenia.
Elity w Szwecji, Niemczech, a nawet w Polsce zawsze sobie poradzą i nie musimy się nimi za bardzo przejmować. Jeżeli chcemy zrównać poziom życia społecznego w Polsce z poziomem życia w Szwecji i w Niemczech, to musimy zająć się właśnie najmniej zarabiającymi. Musimy odkryć, w jaki sposób zwiększyć ich siłę nabywczą dwukrotnie. Po to, żeby młodzi Polacy mogli wydawać nie więcej niż 25% swoich zarobków na swoje własnościowe mieszkania. I to nie statystyczni Polacy, z wyliczonymi przez GUS średnimi zarobkami, ale ci ledwo wyciągający 2000 zł na rękę.
Jest po temu okazja, ponieważ polski rząd właśnie analizuje program Mieszkanie+. W środę w Poranku Radia Wnet mówił na ten temat, wyraźnie zadowolony z siebie, wiceminister inwestycji Artur Soboń. I znowu pomysł na rozwiązanie problemu jest taki sam jak w przypadku programu 500+. Uruchomienie państwowego funduszu i system dopłat, do obsługi którego zatrudni się kolejne biurwy. Ponieważ zatrudni je nie rząd, ale samorządy, będzie się można chwalić, jak w przypadku 500+, że system jest bezkosztowy (Sprawdzę za jakiś czas, ile przybyło pracownic w mojej gminie). Ponieważ, jak się wydaje, Rząd nie ma żadnego rozsądnego pomysłu, który by nie rozsadził za parę lat (obstawiam cztery) naszego budżetu, podpowiem prostą receptę. Zwłaszcza, że bez udziału Państwa mojej prostej recepty nie da się zrealizować.
Uwaga! Zaczynam.
Jest faktem bezdyskusyjnym, że posiadanie domu lub mieszkania jest największym wysiłkiem finansowym w naszej strefie klimatycznej. I ten wysiłek determinuje życie milionów młodych Polaków, którzy nie posiadając własnego mieszkania, odwlekają w czasie realizację swojego życiowego powołania: założenia rodziny i posiadania dzieci. Problem jest tym większy, że rynek nieruchomości stał się rynkiem w dużej mierze spekulacyjnym. I nie dotyczy to w żadnej mierze jedynie Polski. Wręcz przeciwnie, spekulacja na nieruchomościach, która przeniknęła do Polski ze świata po roku 2005, została zahamowana po pęknięciu bańki światowej w roku 2008. Jesteśmy w ostatnim momencie przed wzrostem kolejnej, żeby tę sytuację wykorzystać dla dobra nas wszystkich. I zahamować kolejny najazd spekulantów, tak jak udało się zahamować najazd islamistów. To dlatego w ostatnim tekście przedstawiłem rzeczywiste koszty budowy domu, bez renty spekulacyjnej. Bo spekulacja może zdemolować każdy rynek. Rynek cukru – możemy mniej słodzić, rynek masła – możemy mniej smarować. Ale rynek mieszkań – czy można mniej mieszkać?
Nie potrzebujemy zatem patetycznych apeli i kosztownych na przyszłość programów, ale nowej umowy społecznej, rozwiązującej definitywnie problem mieszkaniowy – największy problem młodego pokolenia Polaków. I tu dochodzimy do istotnego, koniecznego, ale nieobciążającego budżetu i przyszłych pokoleń wkładu. Ten wkład to ogromne tereny w dużych miastach, będące w bezpośredniej lub pośredniej (samorządy, kolej, wojsko itp.) dyspozycji państwa. Bo rzeczywisty koszt budowy 1 m2 mieszkania lub domu w podstawowym standardzie, obojętnie gdzie, nie powinien przekroczyć 2000 złotych. A w systemie gospodarczym – 1200 złotych; mam to policzone. I taki wkład państwa polskiego w przyszłość młodego pokolenia Polaków i swoją własną pozwoli na uruchomienie taniego budownictwa właśnie dla młodych małżeństw. Małżeństwo – to byłby jedyny wymóg formalny, gwarantujący objęcie programem.
Nie potrzebna tu deweloperka, ale przygotowana przez państwo infrastruktura i firmy budowlane. Można również powtórzyć funkcjonujący w PRL system obywatelskich spółdzielni mieszkaniowych grupujących co najmniej 10 osób. Sam mieszkałem kiedyś w Krakowie w takim domku segmentowym o powierzchni mieszkalnej 80 m kw. z działką 4 ary. Wcale nie było w nim ciasno z żoną i trójką małych dzieci. Domy takie, budowane przy wkładzie własnej pracy fizycznej, nie kosztowały w przeliczeniu na dzisiejsze pieniądze więcej niż 100 tysięcy złotych. Nawet gdyby mieszkanie 50-metrowe, w sam raz dla młodego małżeństwa, kosztowało obecnie 100 000 złotych, to po rozłożeniu na 10 lat jedna rata miesięczna z odsetkami wyniosłaby jakieś 1000 złotych. Zatem po 10 latach mieszkanie stanowiłoby już rzeczywisty majątek małżeński. Dziś para młodych ludzi, gnieżdżąca się na kocią łapę w kawalerce, płaci co miesiąc od 1000 do 1500 złotych w zależności od wielkości miasta i lokalizacji. I ta część ich comiesięcznego wysiłku znika w powietrzu jak dym z papierosa.
Taka polityka, polityka podniesienia rzeczywistej siły nabywczej obywateli, pozwoliłaby na wzrost zamożności Polaków bez najmniejszego nawet przyrostu PKB. Wtórnie oczywiście by nastąpił. Ta najmniej kosztowna, w zasadzie darmowa metoda rozwiązania problemu, niosłaby również pewien skutek uboczny. Pozwoliłaby w dużej mierze odbudować model rodziny usankcjonowanej przynajmniej prawnym, chociaż najlepiej kościelnym związkiem. Ale na takie skutki uboczne nie można się chyba obrażać.
Ile zatem nam brakuje, żeby niezamożny Polak mógł dorównać „statystycznemu” Szwedowi lub Niemcowi w jego sile nabywczej? Dwie osoby po 2000 miesięcznie to 4000. Mieszkanie z kosztami to 1250 złotych. Do 5000 zł, żeby udział mieszkania nie przekraczał 25% wydatków, brakuje nam już tylko jednego tysiąca. O tym, skąd go wziąć, następnym razem.