Od kilku dni trwają protesty w nieuznawanej przez większość państw separatystycznej Republice Abchazji. Opozycja domaga się dymisji prezydenta Asłana Bżaniji i rozpisania nowych wyborów. Sam Bżaniji uciekł ze stolicy do swojej rodzinnej miejscowości, w której otoczył się swoimi zwolennikami i w której powstaje rosyjska baza floty czarnomorskiej.
W międzyczasie protestujący wdarli się do budynków administracji rządowej i parlamentu. Doszło do starć ze służbami bezpieczeństwa, które użyły granatów dymnych i gazu łzawiącego. Z kolei tłum atakował za pomocą kijów, kamieni i butelek.
Powodem napiętej sytuacji jest forsowana przez prezydenta ustawa zapewniająca wybranym inwestorom (rosyjskim) przywileje podatkowe. Legalizuje ona nabywanie przez nich ziemi, co stoi w sprzeczności z lokalnym prawem gwarantującym, że ziemia w Abchazji, która jest najcenniejszym dobrem tego kraju, może być własnością wyłącznie Abchazów (rdzennych mieszkańców Abchazji, spokrewnionych m.in. z Czerkiesami).
Rosjanie ogłosili uzależnienie wsparcia finansowego dla Abchazji od zabezpieczenia swoich interesów w regionie, co ma spore znaczenie, bowiem od rosyjskiego wsparcia zależny jest niemal cały sektor publiczny.
Warto przy tym zaznaczyć, że w Abchazji właściwie cała klasa polityczna jest prorosyjska. Jest też powiązana z organizacjami przestępczymi kontrolującymi m.in. sektor turystyczny, który odpowiada za większą część PKB tego małego kraju.
Obecny prezydent doszedł do władzy na fali protestów, tak jak może dojść do władzy jego potencjalny następca. Niezależnie jednak od tego kto będzie rządził Abchazją nie należy się spodziewać większych zmian w polityce zagranicznej.
Jest ona całkowicie uzależniona od Rosji, która od czasu wojny pięciodniowej z Gruzją w 2008 roku uznaje niepodległość Abchazji i Osetii Południowej jako jedno z nielicznych państw na świecie i jedyne, które faktycznie gwarantuje jej odrębność od władz w Tbilisi.
Patryk Patey