Według najnowszych badań Amerykanie w przeważającej większości (ponad 70%) są niezadowoleni z obecnego stanu demokracji w USA. Uważają też, że przestała ona być wzorem dla innych państw, a nawet, że jest zagrożona.
Ostatnie lata upłynęły pod znakiem bezprecedensowej polaryzacji. Obie strony politycznej barykady kreślą apokaliptyczne scenariusze, które mają się spełnić jeśli wygrają ich przeciwnicy.
Konflikt jest wpisany w naturę demokracji, gdy jednak jego oś biegnie w poprzek całych społeczności i rodzin staje się niszczycielskim żywiołem podobnym do pożaru, karmiącego się nie ogniem, a negatywnymi emocjami.
Jesteśmy w stanie wskazać moment, gdy taki pożar ogarnął Stany Zjednoczone. Miało to miejsce pod koniec drugiej kadencji Georga Busha. Nastąpiła wtedy ekspansja mediów społecznościowych, ewidentna porażka zagranicznych misji w Iraku i Afganistanie i tzw. wielki krach Wall Street, a państwo zamiast pomóc zwykłym ludziom stanęło po stronie największych korporacji finansowych odpowiedzialnych za kryzys, ratując je przed upadkiem.
Wtedy też większość amerykańskiej produkcji przeniosła się do państw azjatyckich, a amerykańscy robotnicy zostali pozbawieni miejsc pracy i oparcia w lokalnych społecznościach. To wszystko rodziło poczucie krzywdy i frustracji, co doprowadziło do powstania ruchów kontestujących zastaną rzeczywistość społeczno-polityczną.
Zaczęło się od ruchu Occupy Wall Street, lewicowego i populistycznego, który został wykorzystany przez takich polityków jak samozwańczy socjalista Bernie Sanders. Te same emocje stały się pożywką dla Trumpa, który w 2016 roku przejął władzę, ku zaskoczeniu elit, pod hasłami uczynienia Ameryki znowu wielką, izolacjonizmu i antyelitaryzmu.
Trump mówił prostym językiem do prostego człowieka. Nie chciał podporządkować się dogmatom poprawności politycznej i często mówił rzeczy uznawane przez establishment za skandaliczne. Choć niepopularny wśród partyjnych bonzów, cieszył się uznaniem klasy robotniczej i post-robotniczej w szczególności z tzw. pasa rdzy (to stąd pochodzi obecny kandydat na stanowisko wiceprezydenta z ramienia Republikanów). To wszystko zapewniło mu zwycięstwo…ale też nienawiść przeciwników.
Obecnie spór polityczny w Stanach Zjednoczonych przybrał bardzo ostrą formę i swoją skalą dorównuje latom 60-tym, kiedy to wyklarował się w USA obecny podział na „lewicę i prawicę”.
Demokraci, wcześniej konserwatywni i nierzadko (zwłaszcza na Południu) wręcz rasistowscy, za czasów prezydentury Kennedy’ego stali się liberałami i wsparli ruch praw obywatelskich, a republikanie bronili status quo. To przetasowanie miało niebagatelne skutki, które odczuwamy do dziś.
Czy jest szansa na wygaszenie tego wyniszczającego konfliktu? Niestety wydaje się, że bardzo niewielka. W dobie mediów społecznościowych żerujących na najniższych instynktach, skutecznie polaryzujących opinię publiczną, możemy spodziewać się, że będzie tylko gorzej.
Być może jesteśmy w przededniu nowej wojny secesyjnej.
Patryk Patey