Rosja atakuje swoich słabszych sąsiadów nie od dziś, to polityka sięgająca czasów Iwana Srogiego. Zawsze wygląda to podobnie. Najpierw Kreml próbuje porazić organizm polityczny państwa-ofiary: nasyca agenturą elity rządzące, wspiera różne korupcyjne układy. Z drugiej strony propaguje to, co rosyjskie – zwyczaje, język itp. W rezultacie powstaje przekonanie, że przynależność do rosyjskiej kultury nobilituje, a propagowanie własnej kultury i języka to postawa nacjonalistyczna lub faszystowska. Dla Kremla stanowi to dostateczny pretekst, by interweniować.
Stwarza się sytuację nie do zniesienia, tak by społeczeństwo samo miało dość swojego państwa, by straciło nadzieję na lepszą przyszłość. Jeśli wszystko idzie dobrze, kraj przechodzi w ręce Kremla bez jednego wystrzału. Tak na przykład stało się z Białorusią. Podobną strategię Rosja realizuje w Gruzji po upadku prezydenta Saakaszwilego. Gdy jednak przeciąga się realizacja pokojowego scenariusza podboju, Moskwa może zaatakować. Nie działa na oślep. Próbuje wyizolować ofiarę, tak by miała ona jak najmniejszą pomoc z zewnątrz i zniechęca inne narody do wspierania napadniętego.
Rosyjska aktywność w krajach Trzeciego Świata to typowa dywersja wobec Zachodu. Moskwa chce w ten sposób zwiększyć swój wpływ na handel surowcami niezbędnymi dla funkcjonowania gospodarek państw rozwiniętych.
Rosja nie zaryzykuje konfliktu z silnymi państwami. Wbrew rozpowszechnianym przez nią sugestiom koszt zwycięstwa jest ważny i ma swoje granice. Jeśli Moskwa ją przekroczy, jej elita może utracić władzę. Oczywiście ta granica może się zmieniać, tym niemniej Kreml ma w pamięci upadek cara Mikołaja II. Dogłębnie analizowano przyczyny jego abdykacji, a także niepowodzenie rządów Kiereńskiego.
Gdy koszty ekspansji przekraczają pewne granice, Kreml wycofuje się ze swoich planów i czeka na kolejną okazję. W pesymistycznym scenariuszu, gdy udałoby się Rosji podporządkować Ukrainę, przyszłaby kolej na Mołdawię i Gruzję. Jeżeli państwa NATO nie są gotowe na koszty związane z obroną krajów członkowskich na wschodzie, a politycy nie chcą ponosić ryzyka politycznego wynikającego z adekwatnej odpowiedzi na agresję, to rosyjski wywiad to zauważy i Kreml zaatakuje najpierw kraje nadbałtyckie, a potem – w przypadku sukcesu – może i Polskę.
Jeśliby NATO zareagowało adekwatnie, nie byłaby to jeszcze III wojna światowa, tylko wojna NATO–Rosja. Konflikt najprawdopodobniej konwencjonalny, choć z użyciem zaawansowanych technologii. III wojna światowa mogłaby się rozpocząć dopiero wtedy, gdy ChRL skorzystałaby z okazji i zaatakowała Tajwan. Prawdopodobieństwo wykorzystania broni jądrowej nawet w tym przypadku byłoby jednak minimalne. Żadna ze stron nie chciałaby ponosić odpowiedzialności za niewyobrażalne straty na swoim terytorium. Cele takiej wojny byłby ograniczone do tzw. terytoriów kontestowanych.
W razie przegranej Rosja musiałaby przywrócić granice z 1991 r. Umocniłaby się państwowość Białorusi, Ukrainy, Gruzji, Mołdawii i Armenii, kraje te dołączyłyby do NATO. W Azji natomiast ogłoszono by niepodległość Tajwanu.
Państwa demokratyczne mogą sobie zapewnić w miarę trwały pokój tylko wtedy, gdy satrapie się rozpadną na tak małe organizmy państwowe, by nie mogły nikogo skutecznie zaatakować.
Zachód jest w stanie wygrać to starcie, choćby w jednym szeregu stanęły Rosja, Chiny i Korea Północna, ale potrzeba woli i gotowości do wyrzeczeń i ofiar.
Mariusz Patey