Jedno z niezliczonych ogłoszeń na portalu społecznościowym: „W naszych domkach przyjęliśmy 22 Ukraińców: 10 kobiet, 10 dzieci i dwóch panów (jeden starszy chory na cukrzycę). W jednym z domków mieszka trzypokoleniowa rodzina (prababcia, babcia, córka i troje dzieci). Gdyby ktoś chciał pomóc potrzeba: Żywność: mleko, płatki śniadaniowe, konserwy rybne, makarony grube typu świderki lub kokardki, olej. Chemia: papier toaletowy, pasta do zębów, szampon, żele do mycia. Pościel, koce, ręczniki”. Podążyliśmy za tym ogłoszeniem.
Niemal natychmiast znalazła się osoba, która przekazała pieniądze, aby zapakować cały bagażnik produktami z przedstawionej listy. Ekspedientka z dużego marketu z Limanowej znała osobę, która przyjęła Ukraińców. Chodziła z nim do szkoły średniej. W krótkiej rozmowie powiedziała, że w sklepie zaczynają pojawiać się, jeszcze trochę zagubieni Ukraińcy, ale jest ich coraz więcej. Dużo osób już przyjęło uciekinierów z terenów objętych walkami. To niemal zawsze kobiety i dzieci. Znajoma i miła ekspedientka, zaznaczyła, że będzie informowała znajomych, że jej kolega potrzebuje pomocy w utrzymaniu emigrantów wojennych. Może ktoś będzie chciał coś kupić i przekazać, tak aby ci nowi goście mogli przetrwać.
Pakujemy zakupy i ruszamy. Przejeżdżamy przez rynek w Limanowej i tuż za rondem po lewej stronie, mijamy „Pałacyk Pod Pszczółką” – byłą limanowską katownię UB. Po chwili jeszcze jedno rondo, długa prosta, a po prawej stronie Kaplica Łask w Mordarce, znana tu wszystkim jako cudowna kapliczka. W XVI wieku przywieziono figurę Matki Bożej Bolesnej i umieszczono ją na lipie, która do dziś rośnie obok. Tu w Limanowej mówi się, że tę figurę jakiś wędrowiec, prawdopodobnie z Węgier, przyniósł i umieścił około 1545 roku w wydrążonej lipie.
Jedna z najważniejszych limanowskich legend mówi właśnie o tej Matce Bożej Limanowskiej, która w czasie I Wojny Światowej, w czasie Bitwy pod Limanową w 1914 r. miała osłonić miasto swoim płaszczem przed ostrzałem.
Przed wiaduktem kolejowym zjeżdżamy z głównej drogi w lewo. Tu już nie ma oświetlania ulicznego. Jest absolutnie ciemno. Jedziemy wąską, krętą drogą pod górę. Wjeżdżamy w las. Po chwili ukazuje się kompleks czterech domków. Nie widać ich zarysów. Widać tylko światła. Małe światełka, które giną w leśnej głuszy.
Podjeżdżamy pod dom gospodarza. Akurat wyszedł z jednego z domków. Wołamy go. Dziwi się, że tak szybko ktoś zareagował na jego apel. Chcieliśmy przekazać dary bezpośrednio do każdego domku, ale gospodarz rozporządza, że trzeba je wcześniej posegregować.
– W tym domku mieszka dwoje starszych osób i im czekoladowe płatki nie są przydatne tak, jak dzieciom z pierwszego i czwartego domku.
– Aleks, хоча допоможи (choć pomóż) – krzyczy.
Reflektory naszego samochodu zostały wyłączone. W mroku trudno rozpoznać twarz Aleksa, który przytula się do nas. Mocny uścisk dłoni. Bierze sprawunki i zanosi do domu. Stoimy przy samochodach, które są na ukraińskich tablicach rejestracyjnych. Jedno z nich to BMW.
– Kobieta z trzeciego domku wzięła ten samochód, bo inaczej zostałby zniszczony, to cały ich dobytek. Nie mają nic więcej – odpowiada na nasze nie zadane jeszcze pytanie.
Po chwili opowiada , że Ukraińcy pojawili się najpierw jako goście z booking.com i już zostali. Pytamy o innych.
– Z Aleksem pojechaliśmy na granicę – wyjaśnia i wskazuje na ostatni domek, w którym mieszka prababcia, babcia, córka i wnuczki.
Na granicy zapytał wolontariuszy, kogo może wziąć do siebie? Została mu przedstawiona właśnie ta rodzina. Gdy ich zobaczył, był przerażony ich wyglądem. Byli obdarci, zaniedbani, a mężczyzna wyglądał na pijaka. Pokiwał głową i poprosił, żeby na niego poczekali. W jego głowie pojawiła się myśl, żeby wziąć kogoś, kto nie będzie sprawiał niepotrzebnych problemów. Kogoś z kim sobie poradzi.
Zobaczył ludzi lepiej ubranych i bardziej zadbanych. Gdy chciał do nich podejść, usłyszał za sobą głos: „we mnie się bawisz?”. Głos był tak wyraźny, tak przerażający, że nawet teraz, gdy o tym opowiada, przechodzą go dreszcze.
Natychmiast zawrócił i podszedł do wskazanych przez wolontariusza.
– Byłam pewna, że nie wrócisz – powiedziała spokojnym głosem starsza kobieta – nas jest sześć osób.
Nic już dla przerażonego gospodarza nie było przeszkodą. Zabrał wszystkich do auta i ruszył w drogę powrotna, w stronę Limanowej.
Jak się dowiedział, większość Ukraińców wybierała duże miasta z obawy się o swoje życie. Trudno im było powierzyć swój los nieznanym osobom, gdzieś z dala od dużego skupiska ludzi. Śmiejąc się opowiedział, że ta wielopokoleniowa rodzina zwierzyła mu się później, że gdy samochód wjechał w las, w pogrążoną w mroku drogę, byli przekonani, że dzieje się coś złego. Że już po nich. Było im wszystko jedno. Liczyła się tylko nadzieja na dach nad głową i sen. Nic więcej. Gdy przyjechali na miejsce i zobaczyli bogato wyposażone domki, nie mogli uwierzyć.
Jak opowiada nam gospodarz, na początku nie chcieli wychodzić z domków. Siedzieli w środku wpatrzeni w ekrany wojny. Patrzyli z przerażeniem na obrazy, które śledzi cały świat. Teraz jest już ciut inaczej. Kobiety potrafią zająć się swoim wyglądem dzięki przywiezionym przez dobrych ludzi kosmetykom. Ich zmęczone twarze nabrały odrobinę blasku. Nawet proponują herbatę.
– A ten starszy mężczyzna, który wyglądał na pijaka, jest chory na cukrzycę.
Gospodarz zapewnia, że jest twardym człowiekiem, ale gdy dziecko z tej rodziny, którą na granicy tak pochopnie osądził, wręczyło mu laurkę z napisanymi cyrylicą imionami jego i żony, flagą Ukrainy i napisem „Dziękuję za waszą dobroć”, rozryczał się jak bóbr.
Paweł Zastrzeżyński