cz. 6 – Prawdziwy wysyp fałszywych proroków

To, że nie jesteśmy zieloną wyspą jest tajemnicą już tylko dla najsłabiej poinformowanych. Przede wszystkim zdają sobie z tego sprawę kreatorzy przekształcenia Polski Ludowej w III RP. Wytrwale czuwający nad tym, aby życie polityczne, społeczne i kulturalne kraju przebiegało pod ich kontrolą. I dbający o to, aby w warunkach kryzysu, przy zakładanym wybuchu niezadowolenia społecznego, skierować to niezadowolenie we właściwe kanały. Nie ma się czemu dziwić. Wszystkie zmiany ekip w Polsce komunistycznej odbywały się według tego samego scenariusza, ze sprowokowaniem dramatycznych sytuacji włącznie. Ostatnia zmiana w roku 89-tym przeprowadzona została pod dowództwem Czesława Kiszczaka. Szef tajnych służb wojskowych i cywilnych nazwany został głównym architektem porozumień Okrągłego Stołu przez dopuszczoną do władzy opozycję. I nie widzę powodu, żeby w to zapewnienie nie wierzyć. Dwadzieścia pięć lat później dzieci Kiszczaka w dalszym ciągu czuwają nad naszym bezpieczeństwem.

Chociaż według słów Goebelsa kłamstwo powtórzone wielokrotnie staje się prawdą, nie sposób już dziś bronić kłamstwa okrągłostołowego. Kłamstwo to głosi, że nie było innego scenariusza – jak nie Okrągły Stół to wojna. Co w przełożeniu na język logiki brzmi jeszcze mniej przekonywująco. Jeśli Czesław Kiszczak nie wziąłby nas w ramiona, żeby ukochać, to by nas wyrżnął. Nic dziwnego zatem, że daliśmy się ukochać. Jak widać bohater tego społecznego dramatu nie mógł być człowiekiem letnim. Wystarczy również prześledzić wydarzenia jakie w krajach Obozu następują w ciągu następnych miesięcy. Wszędzie komuniści oddają władzę. W większości państw według tego samego schematu, to znaczy komuniści nagle przestają być komunistami. Jeśli nie chcą oddać władzy jak Honecker w NRD, to są do tego przekonani ze względu na zły stan zdrowia. A jeśli już kompletnie nie chcą, jak Causescu któremu w głowie się pomieszało, że panuje w Rumunii, to siły demokratyczne pod wodzą sowieckich agentów rozwiązują problem zaledwie w ciągu trzech dni. Najpierw wywołują rewolucję społeczną, potem wydają wyrok w imieniu demokracji i wykonują go tak szybko i z tak bliska (nie oszczędzając żony Jeleny), że realizator kamery nie nadąża z nagraniem. W taki oto spontanicznie wyreżyserowany sposób przebiegło pokojowe obalenie komunizmu w państwach dotychczasowego Obozu, państwach oddanych w Jałcie pod rosyjskie panowanie. Jedyny wyjątek stanowiła Czechosłowacja, która skutecznie i ustawowo odsunęła komunistów od władzy. Za komuny o piętnastomilionowej Czechosłowacji funkcjonował taki dowcip: Ilu mieszkańców liczy Czechosłowacja? Odpowiedź: trzydzieści milionów. Trzydzieści, dlaczego? Bo piętnaście milionów mieszkańców jest za komuną i piętnaście jest przeciw. Ta konsekwencja w opowiedzeniu się przeciwko komunie kosztowała Czechy rozdział ze Słowacją, w której byli komuniści zachowali wpływy porównywalne z innymi państwami byłego Obozu.

W taki oto sposób zwartym szeregiem weszliśmy w demokrację. Lecz chociaż zaprowadzający i broniący teraz nowego ładu dysponują wielkimi zasobami sił i środków, zmiana jaka się dokonała ma charakter fundamentalny. Obecna władza straciła uzasadnienie ideologiczne, stając się zwyczajną kliką z łatwym do nazwania i pokazania interesem ekonomicznym. Niebezpieczeństwo takiego stanu rzeczy – zaniku idei cementującej system, stanowi największe zagrożenia dla systemu. Dlatego też w ostatnich latach pojawiły się próby nowej legitymizacji partii władzy. Europejskość, postępowość obyczajowa i wszystko co nowe z Zachodu kontra ksenofobia, zacofanie, tradycyjna religijność. Oczywiście europejskie i postępowe jest tylko to co służy staro-nowej elicie władzy, natomiast zacofanie i tradycyjna religijność jest z definicji przypisana przeciwnikom systemu. Rodzi to zabawne wręcz sytuacje. Według tego schematu libertyńską w sferze obyczajowej formację jaką jest Prawo i Sprawiedliwość zalicza się do obozu ultra-religijnego.

Rozpoczęło się rozpisywanie próbnych scenariuszy na wypadek upadku gospodarczego Europy i automatycznie naszej katastrofy. Po paru latach uśpienia obudzony został wydawałoby się do cna zużyty Leszek Balcerowicz, wieszając w centrum Warszawy zegar wybijający coraz krótszy czas do katastrofy finansowej państwa. Jako nowy prorok lewicy został ogłoszony Janusz „świński ryj” Palikot. Jeszcze niedawno pobożny chrześcijański biznesmen, biorący udział w rekolekcjach dla przedsiębiorców chrześcijańskich.

Jednak najbardziej jak na razie udanie wylansowanym prorokiem na nowe czasy jest nie kto inny jak profesor Krzysztof Rybiński – niezależny ekspert ekonomiczny z poprzedniego rozdziału. Jest to człowiek niezwykle aktywny w sferze medialnej. Udziela mnóstwa wywiadów i pisze po kilka tekstów tygodniowo. Zawsze przedstawia się jako wróg numer 1 rządu Donalda Tuska. Według jego osobistych zapewnień jest na czarnej liście Tuska, a jego żonę wręcz straszono, że jak mąż się nie uspokoi, to ona sama musi się liczyć z utratą dobrze płatnego stanowiska w państwowej instytucji. Jednak nasz bohater dzielnie znosi te rozliczne szykany. Jest rektorem wyższej uczelni, bryluje na salonach i portalach niezależnych. W tym samym czasie, gdy trafia na czarną listę Tuska, trafia również na obrady Forum Ekonomicznego organizowanego w Krynicy przez bezpartyjnych fachowców z Platformy Obywatelskiej. 50 tysięcy polskich nowych złotych skasowane za półgodzinne wystąpienie pozwala naszemu prorokowi dalej bezwzględnie walczyć z rządem. Czy dalej wszystko się wam zgadza? No właśnie, przecież to prawie jak Żyrynowski w Rosji – bezwzględny wróg Putina za pieniądze KGB.

Setki wywiadów, artykułów, filmików i wpisów na autorskim blogu, słusznych, mądrych i przepełnionych troską o naszą ojczyznę – Polskę, nie są w stanie przykryć tego najważniejszego. Wywiadu, którego nasz bohater udzielił w dniu 13 lutego 2010 roku Dziennikowi Gazecie Prawnej, pod znamiennym tytułem „Łobuzy spekulacyjne szykują się do ataku”: Także złoty był wielokrotnie poddawany presji spekulacyjnej, zwłaszcza w latach 90. Kiedy pod koniec tamtej dekady pracowałem jako główny ekonomista w jednym z banków, to w porozumieniu z bankami londyńskimi wykorzystaliśmy niespójną w tym czasie politykę NBP. Polegała ona na emitowaniu wysoko oprocentowanych bonów pieniężnych na długie okresy i jednoczesnych interwencjach walutowych w celu utrzymania kursu złotego.

Rentowność rocznych bonów skarbowych była na poziomie 21 proc., banki londyńskie emitowały struktury dla swoich klientów z taką rentownością i hedgowały się w bonach skarbowych. NBP emitował bony z rentownością 23,5 proc., ale tylko dla banków krajowych. Podczas obiadu w jednej z droższych restauracji w Warszawie uzgodniliśmy, że banki londyńskie za naszym pośrednictwem kupią bony pieniężne NBP, co technicznie polegało na zawarciu odpowiednich transakcji swapowych (umowa pomiędzy dwoma podmiotami na wymianę przyszłych przepływów pieniężnych – red.). Efektem tych transakcji był duży skup walut przez NBP, w ciągu dwóch dni bank centralny kupił miliard dolarów. Zakładaliśmy wtedy, że NBP ustąpi i przestanie przeciwdziałać umacnianiu złotego, ponieważ każdego kupionego dolara lokował w USA na 5 proc., a za wyemitowane bony pieniężne płacił 23,5 proc., tracąc na różnicy w odsetkach ponad 18 proc. To w krótkim czasie doprowadziłoby do straty finansowej.

Okazało się, że mieliśmy rację. NBP nie wytrzymał presji i pozwolił, by złoty się umocnił. Ci, którzy założyli taki obrót sprawy, zarobili dużo pieniędzy. Nie dość, że dostali odsetki w wysokości 23,5 proc., to jeszcze zarobili na umocnieniu złotego.

Do momentu przeczytania tego wywiadu nie wiedziałem, kto doprowadził moją firmę produkcyjną do ruiny. I nie wiedziałem kto doprowadził do ruiny i ogromnych strat całą polską gospodarkę. Spekulacyjne umocnienie złotego, jakie nastąpiło w wyniku działań byłego prezesa Narodowego Banku Polski (! – tu muszę postawić wykrzyknik) i „banków londyńskich”, spowodowało ogromne zyski dla tego ostatniego i niewątpliwie ustawienie się do końca życia Rybińskiego. „Banki londyńskie” dobrze płacą swoim specjalistom. Dla Polski pozostały jedynie straty wymierne rzędu kilkudziesięciu miliardów dolarów w wyniku upadku produkcji i te mniej wymierne czyli utrata potencjalnej szansy rozwoju gospodarki. Z kolei te straty przełożyły się na zmniejszenie zatrudnienia w firmach, co zaowocowało jedynym możliwym wzrostem – wzrostem biedy i bezrobocia. Przed działaniami Rybiński-„banki londyńskie” złoty stale tracił na wartości w wyniku wysokiej inflacji. W roku 1999 gdy uruchamiałem swoją firmę produkcyjną za 1 dolara trzeba było zapłacić 4 złote. W rok później nastąpiło gwałtowne osłabienie złotego do prawie 4,70 za 1 dolara za czym już niewątpliwie stali spekulanci. A potem zaczęło się zasypywanie Polski dolarami. Aż do sierpnia 2008 roku gdy 1 dolar był wart już tylko 2 złote. A tuzy polskiej ekonomii, jak Andrzej Sadowski z Centrum Adama Smitha, twierdzili że to bardzo dobrze dla polskiej gospodarki, a jeszcze lepiej jeżeli kurs wymiany będzie wynosił 1 do 1, bo wtedy będziemy tacy bogaci jak Amerykanie.

W tym miejscu muszę wytłumaczyć podstawową zależność pomiędzy wartością złotego w stosunku do dolara (również euro), a konkurencyjnością polskiej gospodarki w stosunku do rynków światowych. Zwykle bowiem co bardziej oczytani inteligenci mówią, że to nie jest takie proste, że tani złoty sprzyja eksportowi skoro do produkcji musimy sprowadzać surowce za dolary. Co oznacza, że niewiele rozumieją z tego co mówią. Załóżmy hipotetycznie, że 1 dolar (amerykański) = 4 złote. I wsad dewizowy potrzebny do wyprodukowania dajmy na to kartonowego pudła wynosi 100%. Dla uproszczenia stanowi to 25% ceny produktu, kolejne 25% stanowi wykorzystanie parku maszynowego, kolejne 25% to koszt pracy, a ostatnie 25% to zysk producenta. Zatem 1+1+1+1= 4 złote. Gdyby złoty uległ gwałtownemu osłabieniu do poziomu 8 złotych za 1 dolara, dwukrotnie wzrósłby jedynie wsad dewizowy z wielkości 1 zł do 2 zł, co daje 2+1+1+1=5 złotych. Jeśli zatem na rynku krajowym konkurowały ze sobą pudełka krajowe za 4 złote i importowane za 1 dolara=4 złote, to po hipotetycznym osłabieniu złotego o połowę cena krajowego pudełka wzrosłaby do poziomu 5 zł za 1 sztukę, a importowanego do 8 zł za 1 sztukę. Jeżeli chcielibyśmy w każdym momencie dochodzić sprawiedliwości społecznej i zakładać, że pracownik musi kupić tyle samo pudełek za swoje wynagrodzenie co wcześniej, to koszt pracy wzrósłby z 1 do 1,25 złotego. Przy wszelkich dodatkowych rekompensatach ostateczna cena jednego pudła nie przekroczyłaby 6 złotych. W sytuacji jaka się zdarzyła w rzeczywistości czyli podrożenia złotego o połowę, do poziomu 2 zł = 1 USD, importowane pudła stały się o połowę tańsze od naszych. Kto chciałby je kupować w kraju i na świecie? Na tym polega konkurencyjność gospodarki w sytuacji braku barier celnych pomiędzy państwami.

Jeżeli nie przestraszymy się rzeczywistości i dalej poprowadzimy nasz logiczny wywód, to dojdziemy również do tego. Krzysztof Rybiński, Andrzej Sadowski i tłum innych niezależnych ekspertów doprowadzili do zadłużenia się we frankach 700 tysięcy Polaków. W końcu wszyscy ci eksperci, jedni bardziej świadomie inni z głupoty, przekonali ciężko pracujących Polaków, że wzrost wartości złotego nie jest wynikiem światowej spekulacji, ale „wynika ze zdrowych fundamentów polskiej rozwijającej się gospodarki”. Każdy z nas albo ma kredyt mieszkaniowy we frankach, albo ma kogoś w rodzinie lub znajomego, kto takim kredytem na całe życie został obarczony. Nie śmiejmy się z nich, bo są ofiarami zbrodni dokonanej z premedytacją. I raczej należy im pomóc.

Powróćmy na chwilę do mojej firmy. Miałem jeden produkt, który w roku 2000 oferowałem za 4,20 polskich złotych czyli równowartość 1 dolara. W roku 2008 dalej oferowałem ten produkt za 4,20 ale jego wartość liczona w dolarach wynosiła już 2. Tylko głupi chciałby ode mnie kupować zamiast ściągnąć z Chin za … 1 dolara. Ze mnie również możecie się pośmiać, podobnie jak z frankowych kredyciarzy. Podobnie jak z firm, po których na początku roku 2008 przejechali się eleganccy menadżerowie z czarnymi teczkami sprzedając im opcje walutowe. I doprowadzając firmę z pobliskiego miasteczka z ponad stuletnią tradycją produkcyjną, i pełnym portfelem zamówień, na skraj bankructwa. Przyklaskiwać za to możecie Krzysztofowi Rybińskiemu, który zamiast do więzienia trafił na czołówki polskich gazet i patriotycznych portali internetowych w roli zbawcy ojczyzny. Tak, do was piszę tępi papierowi patrioci. Bo do kogo mam pisać, do tych mądrali, który z uśmieszkiem przylepionym do ust sprzedali nas tak, jak się sprzedaje własną matkę?

Ale nie tylko Rybińskim. Możecie do tego wszystkiego jeszcze się podniecać niejakim Rafałem Ziemkiewiczem. Jego intelektualnie obrzydliwym paszkwilem na Polskę i Polaków pt. Polactwo. Gdzie dowodzi jednego, że niczego nie rozumie z otaczającej go rzeczywistości. Przypadek Rafała Ziemkiewicza i jego błyskotliwej kariery jest dla mnie wystarczającym dowodem, że niejaka inteligencja, mająca co gorsza aspiracje do patriotyzmu i przewodzenia narodowi, nadaje się co najwyżej wyprowadzać kury szczać jakby to ujął marszałek Piłsudski. Zajmijmy się zatem na chwilę przypadkiem Rafała Ziemkiewicza (rocznik 1964).

Jego największy i jedyny czyn bohaterski sprzed 1989 roku, do którego przyznał się publicznie w tekście napisanym na 30-lecie KPN, to spóźnienie się na demonstrację organizowaną przez Konfederację Polski Niepodległej. Przez kolejne lata do upadku komunizmu nie tylko że się nie spóźniał, to nie robił nic poza pisaniem błyskotliwych opowiadań fantastycznych. Zdążył dopiero do Unii Polityki Realnej Janusza Korwina-Mikke po roku 1990. Ja Jan Kowalski (rocznik 1964) nie zdążyłem być co prawda w Solidarności, bo miałem dopiero 16 lat i mnie nie zapisali, ale w roku 1983 mając 19 zdążyłem trafić do niepodległościowej konspiracji, a już rok wcześniej udawało mi się zdążać na antykomunistyczne demonstracje i nawet uciekać przed zomowcami. Przez następne długie lata 80-te miałem pełne pole do popisu, na co dowodem są dokumenty pozostawione w archiwach przez Służbę Bezpieczeństwa. A zatem nawet rocznik 1964 miał czas, żeby zdążyć.

A Rafał Ziemkiewicz? Jak już zdąża na początku lat 90-tych, najpierw popiera w całej rozciągłości Balcerowicza, a potem publikuje swoje najważniejsze dzieło „Polactwo”. Jaka jest główna i fałszywa teza tego paszkwilu? Ano taka, że Polacy niszczeni w czasie II Wojny Światowej przez dwa totalitarne państwa, dławieni następnie w ciągu 45 lat przez przywieziony na ruskich czołgach komunizm, oszukani wreszcie przez opozycyjne elity i Kiszczaka przy Okrągłym Stole i w Magdalence, mają to na co sami sobie zasłużyli. Powiem wprost, nawet najbardziej systemowy socjolog nowej władzy czegoś takiego by nie wymyślił. Nic dziwnego zatem, że kariera Rafała Ziemkiewicza nabrała rozpędu, a patronat medialny nad Polactwem objęły ekspozytury nowego systemu grupujące dzieci i wnuków pierwszych komunistów przywiezionych na stalinowskich czołgach. Jakże musiał ich, nienawidzących polskiej tradycji, ucieszyć ten odkurzony fragment z Żeromskiego o chłopach dobijających powstańców styczniowych, by zedrzeć z nich buty. Czas się przyznać, dlaczego tak nie lubię Ziemkiewicza. Jestem polskim chłopem, częściowo ale wystarczająco by poczuć się obrażonym. W końcu ponad 40% wszystkich zesłańców po upadku Powstania Styczniowego stanowili chłopi. A działo się to w sytuacji, gdy należało raczej podszywać się pod szlacheckie urodzenie. Szlachcic był zsyłany w głąb Rosji, a chłop do karnych batalionów. Dlatego intuicyjnie należy przyjąć, że rzeczywisty odsetek chłopów był o co najmniej 10% wyższy. Liczby zaprzeczają zatem absurdalnej tezie. Chyba żeby przyjąć, że chytry w swoim prymitywizmie chłop, gnany na Sybir jeszcze rozglądał się za lepszym obuwiem. Chyba nawet Czechow z jego słynnym dialogiem rosyjskich arystokratów: „a wie książę, że we Francji nawet chłopi mówią po francusku” lepszej historyjki by nie wymyślił. Zorientował się nawet Ziemkiewicz, że wypisał jakieś niestworzone brednie, bo w ostatnim czasie jak szalony pisze, że chodziło mu o zupełnie coś innego i jako twórca nie został poprawnie zrozumiany, że nawet Żeromski rozumiał i szanował tego chłopa, który zdzierał z powstańca styczniowego buty. Literatura wygrała z historiografią kolejny raz, narzucając własną narrację wydarzeń. Wspomnijmy zatem, że Stefan Żeromski urodził się w roku 1864, drugim i ostatnim roku Powstania Styczniowego, a opowiadanie Rozdziobią nas Kruki, Wrony napisał w 32(!) lata później. Tu należy dodać, że wartość historyczna opowiadania Żeromskiego jest porównywalna z wymową dzieła Marii Konopnickiej pod tytułem Anielka. Już jako małe i chorowite wiejskie dziecko byłem straszony przez starsze rodzeństwo perspektywą trzech zdrowasiek w piecu chlebowym zanim nie odkryłem u sąsiada pieca z zapieckiem, gdzie razem z żoną wygrzewał się zimową porą. A wracając do butów, buty w tych czasach były bardzo drogie. Były to czasy przed wynalezieniem produkcji masowej i buty służyły dorosłemu człowiekowi nieraz do końca życia, co najmniej 40 lat, oczywiście przy wymianie zelówek. Przekładając to na współczesny język pieniędzy, takie buty musiały mieć wartość 10 000 obecnych polskich złotych (250 pln x 40 lat). Nawet ubogi szlachcic i towarzysz zabitego nie pogardziłby taką wartością.

Niemalże ubóstwienie Ziemkiewicza w kręgach inteligencji patriotycznej dowodzi głębokiego upadku w myśleniu o narodzie i państwie jako organizacji życia Polaków bez cenzusu wykształcenia i miejsca zamieszkania. I egzaltacji własną postawą, której do wytłumaczenia się z własnej życiowej klęski potrzebne jest znalezienie winnego. Polactwo, to chamskie robactwo, które niczego nie rozumie i nie postępuje tak, jak światła inteligencja sobie wyobraża, że powinno postępować, w pełni zaspokaja ten brak. Stąd sukces Ziemkiewicza. I zarazem jakie zaprzeczenie nauki Chrystusa i przykładu pierwszych chrześcijan, którzy wbrew inteligencji faryzeuszów i obyciu libertynów zmienili oblicze ówczesnego świata. Nie pogardzając, nie wyśmiewając, ale wspierając ubogich materialnie, intelektualnie i duchowo.

Jak wykazałem w tekście powyżej kreatorzy życia społecznego w Polsce mają bardzo łatwe zadanie do wykonania, żeby rzeczywista elita władzy nie ucierpiała w wyniku zbliżającego się kryzysu. Jakby powiedział klasyk: wiele należy zmienić, żeby nic nie zostało zmienione. Ale to ich zadanie. My zastanówmy się czy możemy coś zmienić. Dla nas samych, dla naszych dzieci, dla Polski w której żyjemy i z której nie zamierzamy nigdzie emigrować. Zanim pozwolimy, żeby naszymi finansami zaopiekował się Krzysztof Rybiński, a rząd narodowych dusz wziął w swoje ręce Rafał Ziemkiewicz.