Fatalna reputacja profesury i środowiska akademickiego już prawie nikogo nie dziwi. Nie wróży to niczego dobrego, gdyż każde społeczeństwo dla swojego normalnego rozwoju potrzebuje autentycznych elit, elity zaś powinny być kształtowane na uniwersytetach, na których przyzwoita profesura/intelektualiści wspólnie ze studentami zajmują się poszukiwaniem prawdy. Przypominam o tych oczywistościach, choć pogłębiony wgląd w przyczyny kryzysowej sytuacji społeczności uczonych wymaga analiz wykraczających poza moralizatorstwo.
Chcę dziś opowiedzieć o kontrolowanej degrengoladzie tego środowiska. Roi się tu od absurdów i pospolitych głupot, które wcale nie są dziełem przypadku, służą bowiem przeprowadzaniu tzw. zmiany społecznej, której efektem ma być zaprowadzanie raju na ziemi. Kluczową w tym rolę powierzono tzw. intelektualistom transformacyjnym, czyli tytułowym „pedagogom doskonałym”, wywierającym wpływ na to, co dzieje z edukacją, wychowaniem i demokracją. Nie mówiąc już o tym, że tworzą osobliwy klimat oswajający ludzi z postmodernistycznymi absurdami w rodzaju: „Cieszmy się z tego, że nic nie wiadomo”. Nie trzeba dodawać, że tego rodzaju uciecha nieuchronnie prowadzić musi do zamulania świadomości, burzy sensowne pojmowanie ładu społecznego i zarazem służy niszczycielskiej dyrektywie, którą przypomnę: Staraj się wprowadzić zamęt. Mów zawsze tak, żeby nikt nie potrafił oddzielić, co jest prawdą, a co jest kłamstwem. Kiedy ludzie mają zamęt w głowach, łatwo nimi pokierować tam, gdzie my chcemy. A gdzie chce postmodernistycznie zorientowana radykalna lewica? Ano przeprowadzić tzw. zmianę społeczną, czyli zmianę w dotychczasowym społecznym systemie wartości, obejmującą również orientacje i preferencje etyczne.
Amerykański filozof i pedagog Allan Bloom (1930–1992) słusznie moim zdaniem uważa, że patronujący owej zmianie społecznej postmodernizm jest „ostatnim możliwym do przewidzenia etapem w znoszeniu rozumu i zaprzeczaniu możliwości prawdy”. Odrzuca on postmodernistyczny relatywizm, który przyniósł Ameryce „niedbałą moralność i samopobłażanie”. Dla Blooma kryzys edukacji jest równoznaczny z kryzysem demokracji i wynika z faktu, iż amerykańskie uniwersytety zezwoliły na egzystencję postmodernistycznego „ducha naszych czasów”, który wyraża się poprzez zasadę: „wszystko, co może mieć miejsce, jest uprawomocnione przez fakt, że się zdarza”. Proponuję przeczytać powyższą zasadę, nie szczędząc wysiłku, skupienia i dobrej woli w imię nadziei na jej zrozumienie.
Młodzi nie czytają, degradując się intelektualnie
Trudno, aby mieli świadomość dokonujących się manipulacji, zwłaszcza że sporo obserwacji wskazuje, iż mamy w ostatnich latach do czynienia z radykalnie postępującą degradacją intelektualną studentów humanistyki. Bywa, że teksty dłuższe niż pięć stronic wywołują już zmęczenie intelektualne. Zamiast zaniepokojenia takim stanem rzeczy, można się spotkać z próbą jego usprawiedliwienia. Lewicowa aktywistka błysnęła ostatnio taką oto politycznie poprawną mądrością: „Snobizm na czytanie książek jest szkodliwy, bo wyklucza tych, którzy nie czytają”.
Sytuacja jest niekorzystna dla sensownego rozumienia świata. Wynika z niezdolności do dostrzegania łańcuchów przyczynowo-skutkowych. Młody Polak, nie znający najnowszej historii Polski Ludowej (PRL-u) czy meandrów transformacji ustrojowej lat 90. ubiegłego wieku, może mieć kłopoty ze zrozumieniem złożonych uwarunkowań, w następstwie których bywa, że uznani profesorowie/intelektualiści, uzdolnieni poeci oraz wpływowi dziennikarze (na użytek niniejszych spostrzeżeń nazywam ich cwaniakami/karierowiczami o marnych charakterach) wykorzystują swój wysoki status, aby przekonywać ludzi do tego, że współcześni im dyktatorzy/rządzący będący u władzy byli wyzwolicielami, a ich oparte na wyzysku zbrodnie były zacnymi czynami – jeśli tylko spojrzeć na nich z odpowiedniej perspektywy. Dodajmy, że ową perspektywę wyznaczał zazwyczaj stosunek wzmiankowanych intelektualistów do władzy (faszystowskiej, bolszewickiej, lewicowo-liberalnej) i urzeczywistnianych przez tę władzę idei oraz osobistego pojmowania etosu zawodowego uczonego. Niestety dwudziestowieczni intelektualiści popierali idee władzy totalitarnej/autorytarnej, będąc tym samym na bakier z etosem zawodowym uczonego, którego podstawową powinnością jest poszukiwanie prawdy.
Haniebna rola intelektualistów
Słusznie zauważył to George Orwell (1903–1950), że „niektóre idee są tak głupie, że może w nie uwierzyć tylko intelektualista”. „Historia dwudziestowiecznych intelektualistów była pod tym względem szczególnie haniebna. Prawie każdy ówczesny dyktator-ludobójca cieszył się poparciem intelektualistów nie tylko we własnym kraju. Lenin, Stalin, Hitler, Mao, Pol Pot mieli swoich miłośników, obrońców i apologetów pośród intelektualistów z zachodnich państw demokratycznych, których nie obchodziło, że ci dyktatorzy mordowali członków własnego narodu na niespotykaną wcześniej skalę” (T. Sowell, Intelektualiści mądrzy i niemądrzy, Warszawa 2010).
Co porabiają intelektualiści we współczesnej demokracji liberalnej? Zdaniem prof. Anny Pawełczyńskiej (1922–2014) liberalizm w sposobie działania na ludzką świadomość stanowi kontynuację totalitaryzmu komunistycznego. Stąd zagrożeniem dla kultury europejskiej są różne warianty przekształconego sowieckiego komunizmu. To oczywiście skutki długiego procesu społecznego, krążenia elit i ideologii, przy czym sposób aplikowania tej ideologii jest za każdym razem dostosowywany do potrzeb i mentalności społeczeństwa, które ma oszukiwać. Prof. Pawełczyńska nie miała złudzeń co do współczesnej sytuacji Polski w Europie. Polska przegrała II wojnę światową, wpadając w ręce komunistów. Po 1989 r. aż do dziś Polakom zagraża nowy rodzaj totalitaryzmu wymierzonego w tradycję oraz rodzinę. Czy należy się dziwić, że kiedy trzeba było wybierać pomiędzy uczciwością (rzetelnością uczonego) a karierą, wielu wybrało karierę? Wybór kariery to opowiedzenie się po stronie materialistycznego marksizmu, który nadal funkcjonuje w mentalności współczesnych, głównie w postaci obietnicy zdobycia mitycznej wolności i rajskiego dobrobytu na ziemi. Mało.
Mamy dziś do czynienia z radykalizacją idei wcześniejszych rewolucji (francuskiej, bolszewickiej) w postaci neomaterialistycznej rewolucji kulturowej, neomarksizmu i postmodernizmu na skalę ogólnoświatową. Jak się przed tym nieszczęściem bronić? Myślę, że należy z całą mocą namawiać i zachęcać młodych Polaków do poszukiwania odpowiedzi, dlaczego celem strategicznym tej współczesnej rewolucji kulturowej jest utworzenie społeczeństwa bez tradycyjnej rodziny, bez wiary i bez narodowości. Dobrze, gdyby młodzi ludzie zainteresowali się, dlaczego „intelektualiści transformacyjni” uznali, że tradycja jest już passe, a wszelkie jej wytwory są starociami, największym zaś zagrożeniem dla przyszłości Polski spośród tych staroci jest zorganizowany we własnym państwie naród. Polskiemu patriocie, który nie jest przecież wrogiem Unii Europejskiej, ciśnie się na usta pytanie: dlaczego zamiast państwa-narodu suwerenem politycznym ma być Unia Europejska, potem zapewne rząd światowy? Co wówczas będzie z Polską? Kto będzie pilnował jej suwerenności i racji stanu? W zarysowanym kontekście warto się przyjrzeć promowaniu ludzi poprzez tzw. legendowanie. Obserwacje wskazują, że to im „zawdzięczamy” pomyślne przeprowadzanie ZMIANY SPOŁECZNEJ.
Legendowanie jako kłamstwo
Legendowanie to określenie, które kryje w sobie zgoła przewrotne znaczenie. Oznacza ni mniej, ni więcej, jak tylko: kłamać. Legendowanie to wymyślanie, tworzenie określonej historii/legendy, którą następnie się uwiarygadnia, dokumentuje, aby przykryć inną rzeczywistość, inną „prawdę”. W taki to niegodziwy sposób – powiedziałby moher – legendowanie skutkuje przybieraniem tożsamości ułatwiających wykonanie zadania. Bywa, że jest oszukańczym promowaniem cwaniaków, ludzi nieprzygotowanych i – nazwijmy to – nienachalnie inteligentnych, ludzi o słabych i niezbyt szlachetnych charakterach na najbardziej prestiżowe funkcje w różnych dziedzinach życia.
Obserwacje współczesnego życia naukowego wskazują, że i tu mamy do czynienia z czymś, co jako żywo przypomina legendowanie. Co się robi, gdy zapadła już decyzja o legendowaniu kogoś na uczonego, zwłaszcza wielkiego, „doskonałego uczonego”? Ano obwiesza się go doktoratami honorowymi. Prof. Zygmunt Bauman (zmarł w 2017 r.) otrzymał tych doktoratów prawie 20, choć miał sporo niegodziwości na swoim sumieniu z powodu swojej komunistycznej przeszłości. Był bowiem współpracownikiem komunistycznego wywiadu o pseudonimie Sejmon. W trakcie jego gościnnych wykładów na polskich uczelniach zdarzały się słuszne przecież z „moherowego” punktu widzenia protesty ludzi domagających się jego rozliczenia z przeszłością i przeprosin za niszczenie podziemia niepodległościowego. Starsi pamiętają, że od honorowych doktoratów nie mógł się swego czasu opędzić były stalinowiec prof. Leszek Kołakowski. Czyli w ramach legendowania stwarzana jest wokół konkretnego człowieka określona historia, która ma uwiarygodnić i przykryć wykonanie zadania.
Mimo szalejącej dziś dyktatury tolerancji, najwyższy czas coś jednak z tym zrobić. Powstaje bowiem pytanie: czy istnieje jakaś granica niegodnych czynów, wypowiadanych głupot, „bycia za, a nawet przeciw”, po których od ich sprawcy nie powinno się wymagać bycia autorytetem moralnym i intelektualnym? Co Państwo na to? Chyba że przestaniemy używać rozumu, nie narażając go tym samym na uszkodzenie. Zabieg ten uczyni z nas wyznawców przytoczonej wyżej postmodernistycznej zasady: „Wszystko, co może mieć miejsce, jest uprawomocnione przez fakt, że się zdarza”. Ostrzeżeni, iż przywołany tu typ bełkotu może spowodować uszkodzenie mózgu, bowiem „rozum nie może go pomyśleć inaczej, jak w stuporze i osłupieniu” (Georgio Agemben), sprawę będziemy mogli prawomocnie skwitować: ot, po prostu: ZDARZYŁO SIĘ I JUŻ.