Postanowiłem wrócić do Krakowa przez Nowy Sącz, a dokładniej przez gabinet prezesa Pyzy. Przywitał się ze mną zaaferowany.
- Dobrze, że się pan pojawił. Na świecie nie ma przypadków, są tylko znaki. Za chwilę będzie tu pani Królik.
Nie miałem bladego pojęcia, kim jest pani Królik. I co to może być za znak.
- Pani Królik; profesor Królik – poprawił się Pyza – to długoletnia współpracownica naszego Papieża.
- Benedykta?
- Jana Pawła II – zignorował moją uszczypliwość – jeszcze z czasów krakowskich.
Nie wiedziałem, w jaki sposób słynna już teraz profesor Królik może mi pomóc. Miałem nadzieję, że bardziej niż ojciec Zalewajko.
- A jak pan ocenia egzorcystę, do którego pana skierowałem? – zapytał Pyza, jakby czytając w moich myślach.
Starałem się dobrać słowa tak, żeby nikogo nie urazić.
- Może inaczej go sobie wyobrażałem, najważniejsze, żeby był skuteczny. Rozległ się sygnał telefonu, wybawiając mnie od dalszej oceny Zalewajki.
- Pani Królik już tu jest! – powiedział tryumfująco. Poderwał się energicznie z fotela i otworzył drzwi.
- Zapraszam panią – powiedział. – To ja zostawiam państwa samych.
Profesor Królik na moje oko przekroczyła już siedemdziesiątkę. Była szczupła, żeby nie powiedzieć koścista, miała kruczoczarne włosy i takie same oczy. Usiadła przy stoliku i zaczęła wpatrywać się we mnie jak sroka w kość. Nie wzruszyłem się, na matczyne spojrzenia też nie dawałem się już nabierać.
- Prezes Pyza już mi co nieco powiedział, ale gdyby mógł pan przedstawić problem… Opowiedziałem, jak umiałem najlepiej.
- Tu może pomóc jedynie modlitwa. Jeden ojciec już modli się o Justynę. Bardzo skuteczne są msze wstawiennicze o uwolnienie spod wpływu złego ducha, najlepiej trzydzieści. Może pomóc jeszcze post, najlepiej sobotni maryjny o chlebie i wodzie – obejrzała moją mizerną sylwetkę – przynajmniej do Bożego Narodzenia.
Potakiwałem milcząco.
- I niech pan nie przestaje się o nią modlić, człowiek tak łatwo rezygnuje – westchnęła. – A teraz niestety muszę pana zostawić, zbliża się dzień Wszystkich Świętych, szatan w tym czasie szaleje.
Podała mi swoją kościstą dłoń.
- Powodzenia.
Pomyślałem, że jej będzie bardziej potrzebne w walce z szatanem. Nie rozumiałem tylko, dlaczego wkręciła mnie w Zalewajkę. Po chwili Pyza wszedł z powrotem do gabinetu.
- Nie ma przypadków, są tylko znaki. Co pan myśli o tym wszystkim?
- Nie mam lepszego pomysłu.
- Te msze najlepiej zamówić od razu. Trzydzieści mszy po trzydzieści złotych to będzie dziewięćset złotych.
Miałem w kieszeni tysiąc sześćset, ale już przed wizytą u Pyzy wiedziałem, na co je wydam i na pewno nie były to msze. Prezes jakby czytał w moich myślach. Wyciągnął z kieszeni marynarki portfel.
- Chętnie panu pożyczę.
Wręczył mi dziewięć banknotów i szybko wyszedł z pokoju. Po chwili wręczałem je pani Królik.
- W przypadku pańskiego małżeństwa pomóc może tylko bezwarunkowe wybaczenie – powiedział, gdy zostaliśmy sami.
Zdziwiłem się, słysząc te słowa. Mówił, jakby wiedział więcej ode mnie. Podczas piętnastu minut, jakie mi wtedy podarował, opowiedziałem pokrótce sposób naszego wejścia w małżeństwo. To, że pokochałem Justynę, a jej się to nie udało. Nawet jak radziłem sobie w tym chorym związku. I to, jaka łaska na mnie spłynęła wtedy, w jurajskiej dolince. Wspomniałem o notatkach Justyny, o tym, co robiła w Egipcie. Nie poruszyłem jedynie spraw nie z tego świata. Co miałoby teraz oznaczać bezwarunkowe wybaczenie? Miałbym zaakceptować jej zdradę Pana Boga?
- Mówię to z własnego doświadczenia. Niech pan nie myśli, że tylko pana dotykają takie rzeczy, bezwarunkowe wybaczenie działa cuda.
Poznałem jego żonę. Wpadła kiedyś ze spodniami do przymiarki. Normalnymi sztruksami kupionymi w sklepie Wranglera. Te parę chwil i zdawkowych słów wystarczyło. Jeśli miałbym obstawiać, dałbym 10:1, że to ona musiała bezwarunkowo wybaczać. Może to, a nie żadne narty, spowodowało słynne nawrócenie Pyzy. Jak wielu innych, pewnie też chciał dobrze dla mnie. Nie chciałem go mieć przeciwko sobie.
- Opowiem panu parę rzeczy, których jeszcze nie mówiłem. Mam nadzieję, że lepiej pan zrozumie istotę tego konfliktu.
I opowiedziałem po kolei wszystkie rzeczy nie z tego świata, od snu w pieczarze począwszy, poprzez ukazanie się Matki Bożej, na cudzie urzędniczym Ojca Pio kończąc. Nie omieszkałem przy tym ostatnim z detalami przedstawić stan moich finansów. Darowałem sobie tylko przypadek ze św. Faustyną, żeby nie wziął mnie za skończonego hochsztaplera.
- Wiele osób przeżywa podobne rzeczy, żebyś nie pomyślał, że jesteś jedyny – od czasu do czasu mówił mi na ty. – Powiem dokładnie to samo co wcześniej: tylko bezwarunkowe wybaczenie może pomóc.
Wzruszyłem bezradnie ramionami. Naprawdę był głąbem.
- Domyślasz się, dlaczego pytałem o egzorcystę? – zmienił temat.
- Nie mam pojęcia.
- Nie tylko ty masz problem z tymi rzeczami – zrobił ręką bliżej nieokreślony ruch. – Tyle że ja mam problem nie z żoną, ale z najstarszym synem. Raz na pół roku wysyłam go na zamknięte rekolekcje i potem przez jakiś czas jest lepiej.
- Z Konradem? – wolałem się upewnić.
Przytaknął. Parę razy natknąłem się na jego artykuły w niskonakładowej patriotycznej prasie i ze zwykłej ciekawości, jakie poglądy ma syn Prezesa, przeczytałem je. Najczęściej dyskutował sam ze sobą, najpierw tworząc sztuczny problem, a potem zaciekle go
zwalczając. Zwykła rzecz, dwadzieścia lat temu też tak robiłem. Jednak jeden tekst był inny, był żarliwie prawdziwy. Młody Pyza był lefebrystą.
- Ma pan na myśli to, że jest… – zawahałem się.
- Tak. Konrad jest członkiem Stowarzyszenia Piusa X. Ten egzorcysta powiedział, że ci pomoże?
- Tak, ale pod jednym warunkiem, muszę namówić Justynę, żeby się z nim spotkała. Co wcale nie będzie takie proste.
- Widzisz, ile razy próbuję namówić na to Konrada, zawsze znajdzie pretekst, żeby się wykręcić.
Mój problem z żoną, jak jej już nie nazywałem, był rzeczywisty. Wyglądało na to, że w rodzinie Pyzów nie tylko najstarszy syn stwarza sztuczne problemy. Dzięki Brychowi co jakiś czas mogłem poczytać pismo polskich lefebrystów „Semper Fideli”. Może dlatego, że moja religijność została ukształtowana przez zdecydowanie przedsoborowego księdza, sam również byłem sympatykiem kościoła tradycyjnego. Wybór kardynała Ratzingera na papieża ucieszył mnie niezmiernie. Benedykt XVI, gdyby mógł, sam zostałby lefebrystą.
- Myślę, że niepotrzebnie martwi się pan o syna. W młodym wieku człowiek często nie zgadza się z zastanym porządkiem i chce ten świat zmieniać. Gdybym w jego wieku interesował się sprawami religii, też pewnie zostałbym lefebrystą. Zresztą lada moment Benedykt XVI przywróci Bractwo na łono Kościoła.
Przez chwilę pojawiła się w mojej głowie myśl, że przystąpienie młodego Pyzy do lefebrystów nosi wszelkie znamiona buntu. Buntu przeciwko ułożonemu i wszystko wiedzącemu lepiej ojcu.
- To może nie być takie proste – powiedział zafrasowany. – Z obu stron jest wielu przeciwników. Ale skończmy na dzisiaj z religią. Jak mają się sprawy z naszym projektem? Następna godzina minęła nam na użalaniu się na PiS i że na pewno niczego mądrego nie zrobi dla Polski, jakiej obaj pragnęliśmy. On z listy najbogatszych Polaków i ja, upadający drobny przedsiębiorca. Niestety, ważniejszy z braci Kaczyńskich, Jarosław, bardzo źle zdiagnozował rzeczywistość. Dla niego głównym przeciwnikiem był układ, przez co rozumiał sieć powiązań korupcyjnych w ramach systemu, w jakim przyszło nam żyć po roku ’89. Jego recepta polegała na wyeliminowaniu tego układu po to, żeby zastąpić go swoim, już kryształowo sprawiedliwym. Tymczasem rzeczywistym wrogiem był nie taki czy inny układ towarzyski, ale system organizacji państwa. System niewydolny i nieefektywny, wysysający z nas żywotne soki. Skazywał nas na biedę, wysokie bezrobocie i przymusowe wyjazdy do pracy za granicę. Polacy, w dużej mierze dzięki wskazaniu Pyzy, poparli Kaczyńskich, bo mieli nadzieję, że zmieni system. Po wyborach okazało się, że system nie jest zły, tylko ludzie nie są wystarczająco uczciwi. Im dłużej lansował się w mediach prokurator Ziobro, tropiąc niewystarczająco uczciwych, tym szybciej spadało poparcie dla Prawa i Sprawiedliwości. Zwykli ludzie pamiętali jeszcze, że najgorszy komunista to uczciwy komunista.
Po rozstaniu z Pyzą zaczęła przebijać się do mojego mózgu jeszcze jedna refleksja, że następne nasze spotkanie okaże się ostatnie i nie pomoże najdłuższa nawet przerwa. To nie było tak, że urażona została moja miłość własna. Jeżeli pomimo czterech lat kontaktów i
kilku dobrych rad oceniał mnie jak pierwszego lepszego człowieka z ulicy, który wszedł, żeby go stuknąć na kasę, znaczyło to coś więcej niż brak znajomości ludzi. Pyzę nie interesowali ludzie, chyba że mógł się nimi pobawić we własnym interesie. Był nieuleczalnym pępkiem świata. Najważniejszy był Pan Bóg, ale zaraz po nim następował Prezes Pyza – najlepszy kolega Pana Boga. Nic nie mogłem na to poradzić, chociaż oznaczało to, że mój plan dla Polski, którego Pyza był najważniejszym elementem, nie zostanie zrealizowany. Wiedziałem, że inny Pyza szybko się nie pojawi. Może w ogóle. System uczył się na własnych błędach i marne były szanse na to, że wykreuje nowego Pyzę. Może za dużo chciałem, może Polska silna zamożnością swoich obywateli miała się już nie powtórzyć. Może powinniśmy zadowolić się pozycją największego żebraka Europy. Jako niedokończony, ale jednak historyk, nie cierpiałem zmarnowanych szans. To był ostatni moment. Od chwili jego tryumfu, gdy był hołubiony we wszystkich mediach, minęły ponad dwa lata. Za rok nikt nie będzie o nim pamiętał. Zwykła logika czasów, w jakich żyliśmy.
Rudolf wyświetlił mi się w połączeniach nieodebranych, gdy tylko wcisnąłem baterię na swoje miejsce po wyjściu od Pyzy. To był supertelefon Nokia 6310. Jednym niezauważalnym ruchem palca w kieszeni można było odłączyć baterię i ewentualny podsłuch dwunastu tajnych służb, które miały prawo podsłuchiwać każdego. Ulubiony telefon prawników, dziennikarzy i wszelkiej maści biznesmenów. Ze swoim syndromem konspiratora chętnie korzystałem z jego prostoty. Marian Pyza miał taki sam model. Rudolf nie pojawiał się przez ostatnie cztery lata i w ogóle nie dawał znaku życia, dzięki czemu miałem o jeden problem finansowy mniej. Jego małżeństwo rozpadło się prawie w tym samym czasie, gdy moje stanęło pod dużym znakiem zapytania. Poradziłem mu wtedy, żeby się nawrócił, a w zasadzie, żeby oboje się nawrócili. Oboje się zdradzili, ale nie chcieli sobie wybaczyć, szukając bardziej winnego.
- Witaj, Rudi, dzwoniłeś.
- No cześć, jestem w Polsce – powiedział z silnym niemieckim akcentem, który dopiero po paru dniach zanikał.
- To może się spotkamy?
- W Krakowie czy w Jaśle?
- Może w Jaśle, a stamtąd wyskoczymy do Czarnej.
- Okej, ale mogę najwyżej na dwa dni.
W ten sposób zamiast w Krakowie, wylądowałem z powrotem w Czarnej. Czarna następnego poranka zaskoczyła nas swoim wyglądem. W nocy spadł śnieg i teraz cała była biała. Zdążyliśmy przejść ponad godzinę, podczas której opowiedzieliśmy sobie o zmianach w naszym życiu. Po pięciu latach odgrywania fikcji przed córką, przestali z sobą mieszkać. Nie posłuchali mnie zatem. Nie miałem zamiaru ukrywać przed nim całej prawdy, jak zrobiłem to pięć lat temu.
- Chętnie bym ją wyrwał z tego gówna, ale nie mam pojęcia jak. Nawet nie wiem, jak ich werbują, czy robią im tylko pranie mózgu, może narkotyki?
- Wcale nie są potrzebne żadne narkotyki, chociaż w tym przypadku tak może być. Wystarczy duża dawka witaminy A i sauna.
- Witamina A i sauna?
Nooo, dajesz gościom koktajl z dużą dawką witaminy A i podgrzewasz ich w saunie. Nazywa się to kąpielą oczyszczającą. Efekt w postaci wyprysków na skórze murowany. A ty masz dowód, że ich organizm zaczyna się oczyszczać z toksyn. Goście sami dochodzą do wniosku, że chcą się oczyścić z rzeczy, które zatruwają ich dotychczasowe życie i uniemożliwiają odniesienie sukcesu. A potem już ich tylko strzyżesz. Wyczytałeś to w necie?
Rudi był fanem Internetu. W związku z tym miał osobliwą wizję nie tylko obecnej rzeczywistości, ale i historii. W każdym momencie różniła się od oficjalnej.
- Widziałem to wszystko na własne oczy. Przez dwa lata byłem aktywistą w kościele scjentologów w Niemczech. Miałem wtedy osiemnaście lat.
Zaczynałem rozumieć, dlaczego wiarę w Boga uważa jedynie za projekcję naszego umysłu, a wszystkich, którzy zawodowo zajmują się religią i z niej żyją, za naciągaczy. Nie mogłem mu pomóc. Mogłem jedynie opowiedzieć własną historię.
Przeszliśmy w milczeniu parę minut.
- To ile mam u ciebie kasy?
- Piętnaście tysięcy.
- Marek?
- Jakich marek? Piętnaście tysięcy euro.
- No to nie jest ze mną jeszcze tak źle – roześmiał się. – A będziesz mógł mi teraz piątkę oddać?
- Jasne. Ale dopiero na koniec roku.
Posiedzieliśmy w górach dwa dni, łażąc i gadając o wszystkim i o niczym. Jednego wieczoru rozpaliliśmy zimowe ognisko, a kolejnego, szukając ciepła, uwędziliśmy się w góralskiej bacówce opuszczonej przed zimą. Każda rozmowa, chcąc nie chcąc, i tak w końcu schodziła na militaria, a ja musiałem słuchać kolejny raz dowodów na to, że armia niemiecka była najlepsza na świecie. Pewnie i była, ale służyła najgorszemu na świecie systemowi, chociaż mniej perfidnemu niż komunizm. Pewnie dlatego tak szybko została pokonana. Było coś zabawnego w tym górskim obrazku przyprószonym śniegiem. Wnuk żołnierza Wehrmachtu i wnuk niemieckiego więźnia grzejący się przy wspólnym ognisku.
- Nie wiem jak twój, ale mój dziadek pewnie się w grobie przewraca – powiedziałem śmiejąc się. – Chyba stuknę cię na kasę, przez wzgląd na dziadka.
Popatrzył na mnie nie do końca pewny, czy żartuję.
- No to za naszych dziadków, niech spokojnie leżą!
Rudi pojechał do Niemiec, a ja wróciłem do domu. Teściowa już wyjechała. Od wtorku do czwartku, regularnie co drugi tydzień, przyjeżdżała do opieki nad dziećmi. Prała, gotowała, sprzątała. Do znudzenia. To był dokładnie ten tydzień, który kończył się wyjazdem córek do Wrocławia. W następny z odwiedzinami przyjeżdżała Justyna. Te regularne przyjazdy teściowej zaczęły się zaraz po rozmowie z Justyną, w której ogłosiła koniec naszego małżeństwa. Zaczęło się wytwarzanie dokumentów dla sądu. Tak oceniał Brychu. Doszły codzienne telefony Justyny do córek i obowiązkowe zakupy, gdy już przyjechała. Sugerował, żebym taką produkcję również uruchomił. Nie miałem najmniejszego zamiaru. Biologia w przypadku teściowej była silniejsza niż jej wiara, nie miałem wątpliwości.
Gdyby konflikt dotyczył mnie i jakiejkolwiek z moich córek, zawsze stanęłaby po stronie własnej wnuczki. Obiecałem Brychowi, że spróbuję z nią pogadać. Okazja nadarzyła się wcześniej, niż mogłem się spodziewać. Już w czasie drugiego jej przyjazdu.
- Widzę, że coś się dzieje nie tak. Czy mógłbyś mi powiedzieć, Kuba, o co chodzi?
- A nie może mama zapytać swojej córki?
- Pytałam. Ale Justynka powiedziała tylko, żebym się nie wtrącała w nieswoje sprawy. Rozpłakała się. Nie wzruszyło mnie to, potrafiła płakać na zawołanie.
- No to chyba wystarczy.
- Chodzi o ten wyjazd Justyny?
- To nie ma sensu. I tak uwierzy mama swojej córce, a nie mnie.
- Chyba mam prawo wiedzieć.
Teściowa miała różne prawa. Tym, które mało nie zwaliło mnie z nóg, było prawo do odwiedzin wnuczek raz na miesiąc. Starsze córki miały trzy lata, a ja obraziłem ją kolejnym niepodporządkowaniem się jej woli. Przypomniało mi się teraz tamto prawo. Skoro takie prawo… Tak jak myślałem, przerosło to jej wyobraźnię. Nic dziwnego, skoro moją też przerastało.
- A nie wymyśliłeś sobie tego?
- Ani trochę, niestety. Mam na to dowody.
- To jak mogłabym pomóc?
Zgodnie z sugestią praktycznego adwokata zaproponowałem, żeby zmieniła testament, przenosząc prawo dziedziczenia z córki na wnuczki. I żeby porozmawiała z córką.
- A ty, Kuba, jesteś winien Justynce pięćdziesiąt tysięcy? – zapytała ostrożnie.
- Tak, jestem. Ale nie pięćdziesiąt, tylko trzydzieści pięć, bo piętnaście już spłaciłem.
- I co, masz zamiar je oddać?
- Muszę najpierw policzyć, kto komu powinien oddać pieniądze.
- Jak to, kto komu?
- Właśnie robię rachunek naszego małżeństwa. Pamięta mama, jak cztery lata temu zaczęliśmy zbierać na działkę?
- Coś pamiętam.
- Wtedy Justyna zobowiązała się do odkładania trzech tysięcy miesięcznie. Zarabiała wtedy siedem, a ja wykładałem trzy na utrzymanie domu.
- Teraz sobie przypominam.
- No właśnie, a przez trzy lata zebrała tylko czterdzieści tysięcy. Wystarczyło to na pół działki, resztę musieliśmy spłacać przez kolejny rok. W październiku zapłaciłem ostatnią ratę.
Przytakiwania i przejęcia otrzymaną ode mnie wiedzą wystarczyło do czasu rozmowy z córką. A potem jeszcze wyrzuciłem Justynkę z domu. Tego nie mogła mi wybaczyć. Zmiana była zauważalna gołym okiem. Obchodziła mnie, jak omija się wariata. I już nie potrafiła spojrzeć prosto w oczy. Dlatego starałem się przebywać poza domem podczas jej kolejnych wizyt. Wracając, jak zawsze od dwóch miesięcy odwiedziłem Łagiewniki. Podziękowałem Panu Bogu za opiekę nade mną, słabym, głupim i grzesznym, i przeprosiłem Go kolejny raz za to samo. Podziękowałem za dar świętej siostry Faustyny,
kolejny raz przepraszając ją samą za niewiarę w jej świętość. Starałem się jak najczęściej przebywać w Sanktuarium. Początkowo kompletnie roztrzęsiony i zszokowany tym, co się działo, tu, w starym kościele powoli odzyskiwałem spokój ducha. Zaraz po tym, jak zniszczyłem wszechwidzące oko boga Re, przywiozłem tu nasze córki. Każda wybrała dla siebie krzyżyk, medalik i łańcuszek, poświęciliśmy je. Wyjaśniłem im, że chrześcijanin nie może nosić symboli obcych bóstw, bo popełnia tym samym grzech bałwochwalstwa. Łamie pierwsze przykazanie Dekalogu.
- A to nie jest amulet? – zapytała przekornie Magda.
- Nie, to jest znak naszej wiary, a dokładniej deklaracja naszej wiary.
- Teraz wszystkie gwiazdy noszą krzyż – dodała Marta.
- I wszystkie kurwy między gołymi cyckami. Nie ma na nim Jezusa Chrystusa, są za to drogie kamienie i przepych. Ale to nie jest nasz chrześcijański krzyż, tylko ich kurewski.
- Tato, mógłbyś być mniej wulgarny? – odezwała się Marysia.
- Spróbuję.
Nie powiedziała, żebym przestał kląć. Ucieszyło mnie, że czegoś ją nauczyłem. W tym wariactwie katolickiej poprawności nawet księża twierdzili, że jak ktoś powie ‘kurwa’ lub inne łacińskie słowo, to przeklina i bluźni. Bluźnierstwo oznacza występek przeciwko Panu Bogu. „Niech cię szlag trafi!” – to jest przekleństwo. ZABRAŁEŚ MOJE MIEJSCE – WEŹ MOJE KALECTWO – takie przekleństwo zobaczyłem przed hipermarketem w Toruniu, gdy wracałem znad morza. Przekleństwo ma miejsce, gdy życzymy bliźniemu nieszczęścia.
Ich matka stała się teraz szczególnie wrażliwa na słowa. Jakby piękne słowa mogły przykryć ohydę postępowania, a nawet zamienić je w subtelną poezję. Nie przeszkadzało jej to szydzić ze mnie, bo do tego sprowadzały się nasze nieliczne rozmowy. Jedno trzeba przyznać, nie używała brzydkich słów. Kłamała tylko jak najęta i odgrywała rolę matki zatroskanej o los naszych dzieci. Jakbym to ja roztrzaskał w drobny mak nasze małżeństwo i rodzinę, a nie ona. Nie zamierzałem odbudowywać fikcji. Na dobrą sprawę nie miałem możliwości, ponieważ odgrywać komedię Justyna zaczęła dopiero później. Gdy przekonała się, że nie mam najmniejszego zamiaru z nią żyć, na żadnych warunkach. Nie dziwiłem się córkom, że chciały wierzyć matce. Przecież zaczęła z powrotem chodzić z nimi do kościoła i co niedziela ganiać do komunii. Ucieszyło mnie jedno – że jej instynkt macierzyński okazał się wystarczająco mocny i będzie do końca walczyć o dzieci. Postanowiłem to do końca wykorzystać.
