Zobaczyłem list, gdy tylko wszedłem do mieszkania. Leżał na biurku, pyszniąc się czerwoną pieczątką sądu.
- Cześć, tato – wychyliła głowę z pokoju moja najstarsza córka – widzę, że już znalazłeś list. Mama dzwoniła i mówiła, że nie odbierasz jej telefonów. Będzie dzwonić wieczorem.
- Odbieram, tylko miałem wyłączony.
- No jasne.
- Jak po wizycie babci?
- Super. Wszystko lśni. Odwieziesz nas jutro na dworzec?
- Oczywiście.
- Tylko nie tak jak poprzednio, ledwo zdążyliśmy.
- Magda, nie męcz mnie.
- Oki, ty tu rządzisz.
Wszyscy staraliśmy się zachowywać tak, jakby nic się nie stało. Nie było innego sposobu. Inaczej zamęczylibyśmy się na amen. Postanowiłem zadzwonić pierwszy. Nie lubiłem być zaskakiwany, a ostatnie telefony od beżet, skrót od „byłej żony”, jak miałem ją teraz zapisaną w kontaktach, wywoływały tylko moje rozdrażnienie. Wyszedłem na dwór, do przykościelnego parku.
- Cześć, dzwoniłaś.
- Tak. Dostałeś już wezwanie do sądu?
- Tak, zdążyłem nawet przeczytać.
- No właśnie, tam jest błąd. To nie jest wniosek o rozwód, ale o separację.
- Jak uważasz.
- Chciałam, żebyś wiedział. Mam nadzieję, że mimo wszystko zawrzemy ugodę przedsądową. Zależy mi na szybkim załatwieniu separacji; bez sensu, żebym oddawała tyle pieniędzy państwu. Tobie też powinno na tym zależeć, przecież nie wydam ich na siebie, ale na dzieci. To są także twoje dzieci.
- Od razu wszystko podpiszę, gdy tylko spełnisz moje warunki. Pamiętasz je jeszcze?
- Żebym przepisała działkę na dzieci? Radziłam się prawników. To jest kompletnie bez sensu.
- Nie chodzi mi o twoją działkę, tylko o połowę należną mnie.
- Nie przepiszę jej na dzieci, tobie ją przepiszę. Ale najpierw chcę, żebyś oddał pięćdziesiąt tysięcy, które pożyczyłam dla twojej firmy.
- Do oddania pozostało tylko trzydzieści pięć, poza tym robię właśnie rachunek naszego małżeństwa…
- O czym ty mówisz? Jaki rachunek, jakie trzydzieści pięć tysięcy, ty chyba w ogóle nie masz sumienia?
- Sumienie nie ma tu nic do rzeczy.
- Taaak? A co na to święta Faustyna?!
- Odpierdol się od świętej Faustyny!
Większość naszych rozmów miała burzliwy przebieg, a w moim wykonaniu również mało cenzuralny. Poprzednia była przed jej pierwszym przyjazdem po wyrzuceniu z domu. Właśnie odbierałem wykrojniki w Chełmku.
- Dzwonię, bo jutro przyjeżdżam i zostaję do wtorku.
- No i co w związku z tym?
- Chcę przez to powiedzieć, że zatrzymam się w naszym mieszkaniu. Mam do tego prawo.
- Co masz?
- Prawo. Masz coś ze słuchem? Mam prawo przebywać w miejscu zamieszkania moich dzieci, konsultowałam to z prawnikami.
- Nie sądzę, żebym na to pozwolił.
- Jeśli będziesz mi zabraniał, wezwę policję.
- Może jeszcze pomogą ci wejść do mojego łóżka.
- Nie mam najmniejszego zamiaru wchodzić do twojego łóżka – roześmiała się.
- Jeżeli masz prawo przebywać w mieszkaniu wynajmowanym przeze mnie, to może dasz mi na ten czas klucze do twojego?
- Nie ośmieszaj się.
Nie lubiłem rozmów z nią, ale pozwalały mi odrobinę rozeznać jej aktualny stan. Niestety z biegiem czasu nic nie wskazywało na to, że będzie chciała przeprosić mnie albo przyznać się do winy. Coraz częściej pojawiał się w jej głosie ton przewagi. Starała się przekonać mnie, żebym jednak zgodził się na wszystko, czego chce, bo w innym przypadku… lepiej nie mówić.
Następnego dnia wieczorem, jak w co drugi piątek zawiozłem dzieci na stację do Krzeszowic. Ta sama odległość co do Krakowa, za to mniejszy ruch. I tak ledwo wyrabiałem się na siatkę. Dwie godziny myślenia jedynie o zagrywce, odbiorze, wystawce, ścięciu. Kochałem te dwie godziny. Jeszcze przed grą zadzwoniłem do Brycha. Odradził mi walkę wręcz.
- Spokojnie, nie nerwowo. To dopiero początek. Będą ci potrzebne mocne dowody, zgodni świadkowie i dobry adwokat, ale najpierw wpadnij do mnie.
- A mógłbyś trochę prościej?
- To było najprościej, nie kombinuj, tylko przyjeżdżaj.
Po siatkówce wziąłem gorącą kąpiel w trochę przyciasnej parafialnej wannie. Błogie zmęczenie rozlało się po moim ciele. Bezpośrednio po grze wypiłem ze znajomymi jedno piwo. Teraz otworzyłem drugie, po wysiłku nie można pić niczego mocniejszego. Ułożyłem się wygodnie na kanapie i zacząłem czytać pozew rozwodowy, który, jak się okazało, wcale nie był rozwodowy. To był wniosek o separację za porozumieniem stron bez orzekania o winie. Napisany uładzonym prawniczym stylem z uzasadnieniem o niezgodności charakterów i zaniku pożycia. Dobrze, że byłem po siatkówce, kąpieli i piłem drugie piwo. Nic nie było w stanie wyprowadzić mnie z równowagi. Nie wiem, co chciała osiągnąć tym pismem i skąd przyszło jej do głowy, że zgodzę się z tymi kłamstwami. Kłamała nawet w tak oczywistej sprawie jak czas, kiedy ustało nasze współżycie. Pisała, że w lipcu. Pociągnąłem solidny łyk.
Zawsze lubiłem samotny wypoczynek, ale tym razem było inaczej. W ten urlop po śmierci mamy bardzo mi brakowało Justyny. Chyba po raz pierwszy od wielu lat poczułem się nie tylko sam, ale i samotny. To nie było tak, że w wieku czterdziestu dwóch lat osierociła mnie mama i teraz nie wiedziałem, jak mam dalej żyć. Nawet ucieszyłem się, że tak pięknie zmarła, żegnając rozliczne życiowe udręki. I modliłem się, żeby Pan Bóg wybaczył jej grzechy i przyjął ją do swojego Królestwa. Kiedyś moje samotne wyjazdy miały sens. Uciekałem od codziennych problemów, od życia z Justyną. Teraz, gdy od czterech lat mieszkała poza domem, coraz bardziej mi jej brakowało. Wreszcie postanowiłem. Zarezerwowałem dwa pokoje ze wspólną łazienką. To była pierwsza w pensjonacie Słoneczko rezerwacja na przyszłe wakacje.
Wróciłem do Krakowa 4 września i pogratulowałem dzieciom rozpoczęcia kolejnego roku szkolnego. Następnego dnia przypomniałem sobie, że mam jechać na Targi do Poznania, które właśnie się zaczęły i miały potrwać do piątku. Do niedawna miałem problem, jaki środek lokomocji wybrać. Cokolwiek bym wybrał, pociąg czy samochód, od połowy drogi żałowałem, że nie pojechałem tym drugim. Ale teraz, po otwarciu autostrady z Krakowa do Wrocławia, najszybciej i najwygodniej można było dojechać samochodem. Zadzwoniłem do Justyny.
- No jasne, przyjeżdżaj. Najlepiej od razu do firmy.
- A do której pracujesz?
- Do siedemnastej, ale znasz ten dowcip; przyjedź na osiemnastą.
- Oki – roześmiałem się.
To był jeden z lepszych dowcipów, jakie usłyszałem od Justyny, może dlatego, że tak mało ich opowiadała. Zatem: do Ikei zatrudnia się nowy pracownik. Czas pracy od 8.00 do 16.00, umawia się z dziewczyną na 18.00. O godzinie 16.00 wszyscy siedzą przy biurkach, tylko jeden człowiek pakuje swoje rzeczy i wychodzi. Dopiero o 18.00 wszyscy wstają. Następnego dnia, nauczony doświadczeniem, umawia się na 19.00. Sytuacja się powtarza, punktualnie o 16.00 ten sam człowiek wychodzi, pozostali siedzą, tym razem do dziewiętnastej. Wreszcie trzeciego dnia nie wytrzymuje i podchodzi do gościa, który znowu o 16.00 zrywa się od biurka: – Słuchaj, jak ty to robisz, że kończysz pracę tak jak się powinno, a pozostali pracują dalej? – Sorry, nie pomogę ci, jestem na urlopie.
Dojechałem na Bielany pięć minut przed osiemnastą.
- Witaj, najdroższa, stoję pod twoim oknem, skończyłaś już?
- Jeszcze jakieś piętnaście minut.
- A naprawdę?
- Słuchaj, kup jakieś wino i coś na kolację, zadzwonię do ciebie.
Tak było zawsze. Odetchnąłem głębiej i rzuciłem się w wir zakupów. Kupiłem butelkę różowego Gato Negro, chleb i coś na chleb, po czym wróciłem do działu z alkoholami i dobrałem jeszcze jedną butelkę. To miała być superkolacja. Już nie mogłem się doczekać. Ostatni raz kochaliśmy się w połowie lipca, na działce u teściów, w niezbyt komfortowych warunkach. Dopiłem kawę w Auchan i popatrzyłem na ekran telefonu. Było piętnaście po siódmej. Wcisnąłem „połącz”.
- Skarbie, jest już prawie wpół do ósmej.
Coś takiego! Już kończę. Wpadnij tu do mnie.
Gdy wszedłem do biura, okazało się, że wcale nie jest jedynym pracownikiem. Przy biurkach siedziały jeszcze dwie osoby. Wariaci. Po kolejnych dziesięciu minutach rzeczywiście skończyła. Na szczęście mieszkała blisko, dziesięć minut jazdy samochodem.
- Słuchaj, Michał z Hanią już od dawna zapraszają nas do siebie, może byśmy wpadli do nich, to po drodze.
- Ale nie dzisiaj. Jutro rano muszę jechać do Poznania. – Jaki Michał z Hanią, nie znałem ludzi.
- Okej, jedź za mną.
Mało mnie nie zgubiła. Pomyślałem, że chce mi zaimponować swoją brawurą. Po ośmiu minutach byliśmy w mieszkaniu. Na szczęście Alicja była na jakimś wyjeździe. Od razu otworzyłem butelkę, a potem zacząłem ją rozbierać.
- Co ty taki w gorącej wodzie kąpany? – roześmiała się. – Najpierw muszę się umyć.
- Zgoda, byle szybko – powiedziałem całując ją w odkrytą pierś.
Zniknęła za drzwiami łazienki. Rozlałem wino do kieliszków i czekając, wypiłem jeden. Zdążyłem wypić pół drugiego, gdy wyszła z łazienki. Nie tego się spodziewałem. Zamiast zachęcająco rozchylającego się szlafroczka albo samego ręcznika, albo nawet niczego, miała na sobie błękitną piżamę w żółte misie. Zapiętą prawie pod szyję.
- A ty nie potrzebujesz się odświeżyć? – zapytała.
- Zrobię to potem. Stęskniłem się za tobą. Zacząłem rozpinać górę piżamy.
- Nigdzie nam się nie śpieszy. Może najpierw porozmawiamy?
- A potem nie będziemy mieli czasu?
- Potem to na pewno zaśniesz.
- No dobrze, to o czym chcesz porozmawiać?
- Wczoraj był u nas Kamprad. Chyba spodobało mu się, co robię, bo powiedział „good job, Justina” i poklepał mnie po policzku.
- Po którym?
Przeciągnęła wnętrzem dłoni po prawej stronie twarzy.
- Jaja sobie ze mnie robisz?
- No co ty, chciałem się tylko dowiedzieć, który policzek niczego nie dostał. Pocałowałem ją w lewy policzek. Odsunęła mnie na odległość metra.
- Myślę, że każdy w życiu ma swoje piętnaście minut, które powinien wykorzystać. Ja przynajmniej zamierzam je wykorzystać.
Nie chciałem jej teraz poprawiać, że nie piętnaście, tylko pięć. Za takie uwagi zawsze gotowa była się obrazić. Podałem jej kieliszek i przyjrzałem się dokładnie. Nie spostrzegłem żadnych oznak podniecenia. Gdybym teraz pozwolił, mogłaby gadać przez dwie godziny o swojej pracy.
- Opaliłem się dla ciebie. Nie chcesz zobaczyć?
Zacząłem się rozbierać. Najpierw zdjąłem podkoszulek, demonstrując pięknie opalony tors, potem ściągnąłem spodnie. Wreszcie zacząłem zsuwać białe slipy, pięknie kontrastujące z brązową opalenizną. Dopiero wtedy zobaczyłem, jak pożądanie wykwita na jej twarzy.
Zapaliła świece i podeszła do mnie. Chciałem ją rozebrać, ale szybko zrzuciła z siebie piżamę. Byliśmy w trakcie, gdy powiedziała:
- Zaczekaj, włączę muzykę.
Kochając się, często słuchaliśmy muzyki. Ale to, co zaczęło docierać do moich uszu, to nie była zwykła muzyka do kochania. Podniecenie zaczęło mnie opuszczać, gdy zauważyłem, że Justyna przestaje kochać się ze mną, a zaczyna dostrajać się do dźwięków muzyki. Skończyłem bardzo szybko.
- Już? – zapytała zdziwiona, gdy się ocknęła.
- Przepraszam, dawno się nie widzieliśmy. Możemy zmienić płytę? Albo w ogóle wyłącz, źle dziś na mnie działają dźwięki.
- Jak chcesz.
Leżeliśmy obok siebie, nic nie mówiąc. Chyba nie miałem ochoty rozmawiać. To przez tę dziwaczną muzykę. Już słyszałem kiedyś taką. Tak, to była hinduska melodia. Nagle się przeląkłem.
- Pomódlmy się razem.
- Teraz?
- Tak, teraz.
Ukląkłem i zacząłem na głos mówić pacierz. Dołączyła po chwili. Chociaż klęczeliśmy na miękkim materacu, w połowie Zdrowaś Maryjo usiadła na piętach. Pierwszy raz w życiu odmówiliśmy wspólnie pacierz.
W piątek po południu znowu jechałem przez Wrocław. Mieliśmy razem, chociaż dwoma samochodami, wracać do Krakowa, to znaczy do Niegodzic oczywiście. Już o szesnastej znaleźliśmy się w jej mieszkaniu. Zabrałem do swojego kombi dwie lampy stojące, sto siedemdziesiąt centymetrów wysokości każda, i jeszcze jakieś paczki. Chyba dlatego, że ostatni wieczór nie dawał mi spokoju, po prostu wymusiłem na niej stosunek. Nie można tego inaczej nazwać. Godzinę później wjechaliśmy na autostradę. Chociaż tą trasą jeździłem średnio 160/h, a 180, jak się śpieszyłem, postanowiłem jechać najwyżej 140. Tym razem jej samochód nie chciał się rozpędzić powyżej setki. Może dlatego, że cały czas gadała przez komórkę. Przez pół godziny nie mogłem się dodzwonić.
- Nie mogłabyś jechać trochę szybciej, zamęczę się takim tempem.
- Nie ma sensu, żebyś na mnie czekał, zawsze jeżdżę sama i jakoś dojeżdżam.
- Oki, to do zobaczenia w domu.
Dotarła cztery godziny później. Pomijając wolniejszą jazdę, musiała się zatrzymać na co najmniej trzy godziny. Gdy jechałem autostradą, dotarło do mnie, że właśnie minęło pięć lat. I jeszcze jedno: że coraz mniej podoba mi się nasze małżeństwo.
Teraz w piśmie do sądu twierdziła, że dni 7 i 8 września w naszym małżeńskim kalendarzu w ogóle nie wystąpiły. Co chciała tym kłamstwem przykryć? Odłożyłem wezwanie na stolik i przyniosłem ze spiżarki kolejną butelkę wielkopopowickiego kozela. Swoją drogą byłem wyjątkowo tępym gościem. Podobnie jak przed pięciu laty, teraz również nie chciałem przyjąć do wiadomości żadnych oznak nadciągającej katastrofy. „Łucja i fatalne zakończenie z Dużym”, jak zapisała to Justyna, już powinno odrzeć mnie z resztek złudzeń.
Koniecznie chciała, żebym jej towarzyszył na dorocznym ikeowskim balu z okazji święta patronki Szwecji, św. Łucji. W końcu się zgodziłem. Bawiłem się dobrze do momentu, gdy mnie zostawiła na środku parkietu, porwana przez jakąś koleżankę. Nawet nie zauważyłem, gdzie zniknęły. Pokręciłem się przez chwilę i wróciłem do stolika. Zobaczyłem ją pół godziny później. Tańczyła z jakimś facetem, który trzymał ją za tyłek. Na koniec kawałka, po którym nastąpiła przerwa w tańcach, zrobiła z nim misia. Nie wróciła jednak do mnie, tylko w połowie drogi zatrzymała się, żeby porozmawiać z jakimś kolegą. Dopiero teraz spostrzegłem, że jest kompletnie pijana. Wreszcie dotarła i zaczęła rozglądać się po stole, czegoś szukając. Wreszcie znalazła. Jej ręka sięgnęła po kieliszek z wódką. Przytrzymałem ją.
- Przestań, jesteś już kompletnie uchlana.
Powoli podniosła wzrok znad stołu i popatrzyła na mnie zdziwiona.
- Ja wychodzę.
- Tak wcześnie? – wybełkotała.
- Jeśli chcesz, możemy wyjść razem. Jeśli nie, idę sam.
- Zaczekaj, idę z tobą.
Doholowałem ją do mieszkania i położyłem do łóżka. Byłem na nią wściekły.
- Co robisz – wymamrotała, gdy zacząłem rozkładać materac.
Po chwili chrapała, obrzydliwie jak wszyscy pijacy. Jakoś doleżałem do rana. Gdyby nie to, że trochę wypiłem, wsiadłbym natychmiast w samochód i wyjechał z tego pieprzonego Wrocławia. Zebrałem się o dziewiątej. Nie miałem ochoty czekać, aż wytrzeźwieje. Porozmawiać udało się nam tydzień później, gdy przyjechała na weekend.
- Naprawdę nie miałem ochoty na waszą imprezę. Ale tak się upierałaś. Pomyślałem, że chcesz mi pokazać, jak wszystko jest z tobą w porządku. Jak potrafisz się kulturalnie bawić. Dlatego się zgodziłem. A ty pokazałaś mi dokładnie to samo, co pięć lat temu w Sylwestra. Że masz mnie w dupie. A twoja kulturalna zabawa? Uchlałaś się jak świnia.
- O czym ty mówisz, nawet nie miałam kaca.
- Czego nie miałaś?!
- Może trochę przesadziłam, ale byłam zmęczona i niewyspana. Tak trudno to zrozumieć?
- Nie mam najmniejszego zamiaru tego rozumieć. Już postanowiłem, nie pójdę z tobą więcej na żadną imprezę. Dosyć tego!
Obrażona zamilkła. To był jej sposób. Nie potrafiłem tego milczenia wytrzymać dłużej niż dwa dni. A potem musiałem ją jeszcze przepraszać. To było chore, jak całe nasze małżeństwo.
***
W sobotę rano, przed żadnym świętem, w godzinę dojechałem do Targu. Tak jak poprzednio, umówiliśmy się w kancelarii Brycha przy Rynku.
- Żebyś nie miał złudzeń – Brychu podkręcił swoje sumiaste wąsy – to nie będzie spacerek. I bardzo dobrze. Powiedziałem ci wczoraj o trzech rzeczach, których potrzebujesz. Dowody, świadkowie i dobry prawnik. Dzięki nim możesz wygrać albo przegrać. W twoim interesie jest przeciągać ten proces jak najdłużej.
- Jeśli chodzi o dowody, mam tylko zapiski Justyny.
– Zaraz do tego dojdziemy. Najpierw ustalmy, co tak naprawdę chcesz wygrać. Rozumiem, że dzieci są po twojej stronie.
– Niekoniecznie. Myślę, że opowiedzą się za matką. Tak naprawdę, to mam wątpliwości, czy w ogóle nie dać sobie spokoju. Gdyby nie sprawa wiary, zdrady religijnej Justyny, jak to określiła święta Faustyna, nie zaczynałbym tego. Gdyby to było normalne rozejście, wolałbym, żeby dzieci zostały z matką. Ci walczący o dzieci ojcowie to dla mnie jakieś nowe zboczenie. Ale Panu Bogu przysięgałem, że wychowam je w wierze.
– Rozumiem, ale ja nie jestem wysokim sądem. A wysokim sądem w sprawach rodzinnych są najczęściej stare panny albo rozwódki, córki komunistycznych kacyków, bo jak wiesz, w sądownictwie nie było dekomunizacji i lustracji. A ławnikami będą kobitki po pięćdziesiątce, które niczego nie rozumieją. Dlatego nawet nie zaczynaj z wiarą, chyba że chcesz zostać uznany za wariata.
– Jeśli tak, to ten proces nie ma sensu. Spokojnie, nie nerwowo – wygłosił swoją ulubioną frazę. – O córki musisz walczyć, żeby nie powiedziały ci po latach, że je zostawiłeś, bo ci na nich nie zależało. Proces przeciągniemy jak najdłużej się da, najlepiej do pełnoletności starszych. A to, że nie możemy użyć nawet słowa związanego z wiarą czy religią, to nie znaczy, że nie wiemy, o co tak naprawdę walczymy. A teraz ustalmy parę faktów z waszego małżeństwa, czyli to, co naprawdę będzie interesowało sąd. Jesteś gotowy? W sądzie będzie tylko gorzej.
– Jasne, nigdy nie byłem tak wyluzowany.
– No to zaczynamy.
Podsunął mi pod nos czystą kartkę papieru i długopis.
- Myślałem, że to ty będziesz notował?
- Ustalmy: to ja jestem prawnikiem. Nie dyskutuj, tylko pisz. Skinąłem głową.
- Dla sądu to są dwie sprawy. Pierwsza to ustalenie winnego rozkładu pożycia małżeńskiego, a druga to ustalenie, które z rodziców zapewni dzieciom lepszą opiekę. Przy czym, żebyś nie miał złudzeń, ustalenie winy Justyny w zakresie rozpadu małżeństwa wcale nie oznacza, że sąd przyzna ci opiekę nad dziećmi. Pierwsze na razie sobie darujmy, zakładam, że masz świadków na okoliczność zdrady Justyny, przynajmniej tej sprzed pięciu lat.
Spojrzał na mnie sprawdzająco. Pokiwałem niezobowiązująco głową. Postanowiłem na razie nie wybijać Brycha z prawniczego transu.
- Jeśli chodzi o drugą sprawę, musisz wykazać, że od początku małżeństwa utrzymywałeś rodzinę na wysokim poziomie materialnym i uczestniczyłeś w wychowaniu dzieci od ich urodzenia. Tak było?
Popatrzył na mnie lekko kpiącym wzrokiem człowieka kreującego rzeczywistość.
- Wacek, od przyjścia na świat dzieci mieliśmy opiekunki, za które płaciłem, bo przecież Justyna zaczęła pracować dopiero, gdy starsze córki skończyły osiem lat. Od pierwszego dnia ich pobytu w domu do trzeciego roku życia kąpałem je, bo Justyna się bała. Dopiero wtedy wyłgałem się argumentem, że rzecz ociera się o molestowanie. Nauczyłem je pacierza, modląc się z nimi na głos, a potem zacząłem je prowadzać do kościoła.
– I bardzo dobrze, lubię, jak wersja oficjalna zgadza się z rzeczywistą. Masz to wszystko napisać w piśmie do sądu, rzecz jasna ten pacierz i kościół sobie daruj.
– Okej.
– Zatem utrzymywałeś rodzinę na wysokim poziomie przez cały czas trwania małżeństwa, zapewniając jednocześnie Justynie dalszy rozwój poprzez możliwość kontynuowania studiów. À propos, skończyła je, bo że ty nie skończyłeś swoich, to wiem?
– Przerwała je na czwartym roku, do końca mając zaliczony drugi. Wiesz, miała indywidualny tok studiów, taka była zdolna. Nawet nie powiedziała, dlaczego je przerwała.
– Dobrze. A potem zaczęła pracować w Ikei. Od razu poza domem?
– Nie, najpierw przez rok pracowała w Krakowie, zanim awansowała. Potem była przez pół roku w Gdańsku, potem w Katowicach, w Warszawie i we Wrocławiu.
– Z Katowic już nie wracała?
– Wracała codziennie, do momentu, jak sobie poszukała kochanka…
– Bardzo dobrze. Zatem piszemy, że okazała się pracoholikiem nastawionym wyłącznie na rozwój kariery zawodowej, w domu od wielu lat jest gościem, a prowadzeniem domu zajmujesz się ty z pomocą opłacanych przez ciebie opiekunek. Kto chodzi na wywiadówki?
– Od co najmniej pięciu lat ja.
– Jeszcze lepiej. Oczywiście notujesz wszystko?
– Jasne. Zatem oficjalną wersję dla sądu mamy już ustaloną. Teraz będziesz musiał ją potwierdzić dowodami, mogą to być dowody z zeznań świadków. Cholera, przydałoby się coś mocniejszego, żeby do końca przekonać sąd, że to ty, a nie Justyna lepiej nadajesz się na bezpośredniego opiekuna dzieci.
– Narkotyki wystarczą?
– Mów!
– Pierwszymi jej znajomymi, jakich poznałem, była para narkomanów z Gdańska. Potem kilka razy przywoziła z Gdańska marihuanę i częstowała nią mnie i moich znajomych. Nie chciałem palić tego gówna, pociągnąłem raz bez zaciągania i wymówiłem się bólem głowy.
Rzeczywiście trawa była obrzydliwa, aż dziw, że tyle osób chciało ją palić. Ja nie chciałem jeszcze z innego powodu. To było w Sztokholmie. Pracowałem przez wakacje, utrzymując zarazem Justynę, która była w ciąży. W niedzielę wybraliśmy się do ogrodu botanicznego na obrzeżach miasta. Chcąc rozweselić Justynę, zachowywałem się jak małpa w zoo. Ta roślina naprawdę przypominała szczaw. Nawet nie wiem, czy cokolwiek połknąłem, ale na pewno ugryzłem i zacząłem przeżuwać. Efekty przyszły w niespełna godzinę później. Szczęście, że zdążyłem zejść po siatce ochronnej osłaniającej nadmorską promenadę przed piętrzącą się nad nią skałą, wysoką na trzydzieści metrów. Odrobinę później miałem zawroty głowy, poczucie kompletnego osłabienia i co chwilę rzygałem. Z pomocą Justyny ledwie wróciłem do akademika. Do pracy, a miałem nockę, nie dałem rady pójść. A potem zaczęły się omamy. W pewnym momencie przestraszyłem się tak, że prawie wrzasnąłem. Nade mną pochylała się wiedźma o urodzie kościotrupa. Dopiero gdy zaczęła mówić, dotarło do mojej świadomości, że to Justyna. Ani jej, ani nikomu innemu nie powiedziałem o tym. Nie, nie chciałem żadnych narkotyków.
– No to nareszcie coś mamy. Będziesz miał na to świadków?
– Tak. Justyna częstowała dziewczyny, Czarnego i Profesora. Ale Czarnego sobie darujmy.
– Dziewczyny i Profesor w zupełności wystarczą. Przydałoby się jeszcze zeznanie jakiejś opiekunki, żeby potwierdziła, od kogo brała pieniądze i jak wyglądał zwykły dzień w waszym domu.
– Dwie ostatnie, w tym moją bratanicę, zatrudniła w Ikei. Nie wiem, może coś wymyślę.
– Ale żebyś zbytnio się nie nadął. Co ona ma na ciebie? W sądzie i tak cię to nie minie.
– Wtedy, pięć lat temu, przyznałem się, że chodziłem na dziwki.
– Pamiętaj, nic takiego nie miało miejsca. Sądu nie będą interesować rozterki, jakie tobą kierowały.
– A jak padnie takie pytanie? Musisz zeznać, że w sytuacji zdradzanego broniłeś tylko w ten sposób resztek męskiej godności. Ciesz się, że nie złapałeś jakiegoś syfa. No to odwaliliśmy kawał roboty. Teraz zapraszam cię na piwo.
– Świetnie, ale ja piję dziś tylko wodę.
– O nie, przecież już wyglądasz jak troki od kalesonów.
– Spoko, jutro nadrobię. Dziewczyny zaprosiły mnie na obiad.
– A dasz radę wejść na Turbacz? Piwo najbardziej smakuje mi na Turbaczu.
– Nie ma problemu, chętnie rozruszam kości.
– Widzę, że jesteś przygotowany – ocenił mój ubiór. – Ja muszę się przebrać.
Zwykle tak wyglądałem, jakbym wybierał się w góry albo właśnie z nich wracał. Tylko na spotkania biznesowe przebierałem się w bardziej miejskie ciuchy. Czasami zapominając o zmianie butów.
Schodziliśmy już z Turbacza. Nawet nie poszło mi najgorzej.
- Wiesz, co tak naprawdę chcesz wygrać?
- Myślę, że wiem. Chcę wygrać kolejne pięć lat.
Popatrzył na mnie zdziwiony. Sam byłem zdziwiony, że wiem. Po chwili wszystko wyjaśniłem.
- To nawet nie takie głupie. W takim razie brakuje nam jeszcze roku do pełnoletności Marysi. Na kiedy masz wyznaczony termin pierwszej rozprawy?
- Na 15 marca.
- Idy marcowe – musiał się popisać swoją erudycją. – Przeciągniemy ten proces, zaraz ci powiem jak.
Brzmiało sensownie. To on był prawnikiem i chyba wiedział, co mówi.
- A jak z teściową?
- Jak przewidywałem, jest na sto procent solidarna z córką.
- Szkoda. Wiesz, Justyna czuje się teraz panią świata. Najlepiej byłoby, żeby dostała mocnego kopa w dupę. Nie wiem, żeby straciła pracę albo w jakiś sposób pozbawić ją działki. Może wtedy by się ocknęła.
- Jacek, żebyśmy się dobrze rozumieli, nie zrobię nic, żeby jej zaszkodzić. Modlę się czasem za nią.
- Bardzo dobrze, módl się częściej.
Modlę się za nią bardzo często, tak tylko powiedziałem, żebyś mnie nie miał za kompletnego idiotę.
Milczeliśmy przez dłuższy czas.
- Zatem to nie żadna dieta cud – stwierdził bardziej niż zapytał.
Wczesnym wieczorem wracałem do Krakowa. Dobrze mi zrobiła wycieczka na Turbacz, chociaż nie lubiłem Gorców. Za dużo ludzi jak dla mnie, nie to co w Niskim. O tej porze roku nie było najgorzej. Po piwo staliśmy niecałe pięć minut. Po piwo dla Brycha, bo ja w sobotę mogłem rozkoszować się tylko chlebem i wodą. Z jedzeniem nie miałem problemu, najbardziej brakowało mi kawy.
