ROZDZIAŁ VII

Następnego dnia rano siedziałem w pokoju oficera policji w budynku przy Siemiradzkiego, gotowy zostać tajnym współpracownikiem. Chichot historii z człowieka poszukiwanego kiedyś listem gończym. Chciałem się dowiedzieć czegoś o sektach, a najlepiej o tej, z którą miałem do czynienia. Przyniesione wydruki komputerowe i podane nazwiska niestety nic nie mówiły inspektorowi. Wyciągnąłem cukier. Cynamonowe paprochy zdążyły się z nim związać, nadając mu lekko brunatne zabarwienie. Powąchał przez chwilę, a potem wziął parę kryształków na język.

  • Nie przypomina mi to żadnego znanego narkotyku.
  • Nie można dać tego do analizy?
  • To nie W-11 – popatrzył na mnie z politowaniem. – Musiałby pan zgłosić popełnienie przestępstwa.
  • Czyli póki nie wydarzy się nic złego i tak nie możecie zareagować?
  • Dokładnie – ucieszył się, że wreszcie zrozumiałem. – Gdyby żona siłą porwała dzieci z domu, nie pozwoliła im chodzić do szkoły albo zastosowała przemoc w stosunku do pańskiej osoby, wtedy moglibyśmy wkroczyć. Oglądał pan pewnie westerny, jesteśmy jak kawaleria amerykańska.

Oglądałem westerny. Kawaleria wkraczała do akcji, gdy było po wszystkim.

  • Ta sekta działa w Krakowie?
  • Chyba nie, przynajmniej nic o tym nie wiem.
  • No widzi pan, i tak nie mógłbym niczego zrobić.

Chyba jednak żal mu się zrobiło siedzącego przed nim nieszczęśnika, który w końcu też był mężczyzną, bo opowiedział trochę o sposobach działania sekt.

  • Niektóre sekty mają swoją symbolikę. Na przykład ich członkowie noszą określone rzeczy na szyi, unikają pewnych znaków albo liczb. Nie zauważył pan niczego?
  • Żona zaczęła nosić taki śmieszny krzyż, z kółkiem na górze zamiast końcówki podłużnej belki.
  • Nie znam sekty, która nosiłaby taki krzyż. A nic przypadkiem panu nie zginęło, zwłaszcza z rzeczy osobistych?
  • Zniknął słoik z wodą święconą, ale to chyba nie jest rzecz osobista.

Przyglądał mi się intensywnie przez dłuższą chwilę, a potem wymownie popatrzył na zegarek.

  • No, muszę się zabierać do roboty.

Zrozumiałem, że to już koniec wizyty i nawet tajnym współpracownikiem nie uda mi się zostać.

  • Jak pan będzie miał coś konkretnego, to ma pan mój telefon…
  • Oczywiście.

Coś konkretnego. Musiałbym chyba zgłosić konieczność przeprowadzenia sekcji własnych zwłok. Wyszedłem z budynku przy Siemiradzkiego i powlokłem się w stronę Plant. Byłem koło Bagateli, gdy wreszcie załapałem. Taki sam krzyż widziałem na stronie internetowej Jankowskiej, zatem musiał to być symbol egipski. I jeszcze coś. Od wielu lat nie goliłem brody, tylko raz w tygodniu strzygłem ją maszynką. W zależności od nastroju nastawioną

na trzy lub sześć milimetrów. Ostatnio, ponieważ broda siwiała mi plackami, wygrywały trzy milimetry. Do konserwacji maszynki używałem na początku małej olejarki, którą zgubiłem dwa lata później i teraz podbierałem oliwę z kuchni, oczywiście extra vergine. Wcześniej czyściłem ząbki małą szczoteczką z syntetycznego włosia. Wczoraj, gdy chciałem powtórzyć czynność wykonywaną od piętnastu lat, za nic nie mogłem jej znaleźć. Jakby nie patrzeć, szczoteczka była moją rzeczą osobistą.

Do moich nawyków podczas włóczenia się po mieście należała wizyta w księgarni przy ulicy 3 Maja. Wchodziłem do niej zwykle bez określonego celu i najczęściej wychodziłem bez zakupów, za to z przeczytaną pobieżnie lekturą w głowie. Tylko jeśli książka zwalała z nóg, szedłem z nią do kasy. „Słownika symboli” Kopalińskiego, który po chwili zastanowienia wskazała mi pracownica księgarni, na pewno nie zamierzałem kupować. Nie miałem nawet plecaka, żeby zapakować tę cegłę. Zresztą dla jednego symbolu nie miało to sensu. Odnalazłem go po chwili w dziale dotyczącym starożytnego Egiptu. To był Ankh – symbol szczęścia i zarazem znak boga Re. Obejrzałem parę innych starożytnych symboli. I udając nie do końca zdecydowanego, odłożyłem książkę na półkę. Była już jedenasta, a przede mną droga do Jasła z postojem w Łagiewnikach.

Gdy dwa dni później, w piątek po południu wróciłem do domu, pierwszą rzeczą, jaką zobaczyłem, był medalion na piersiach Magdy.

  • Co to jest? – zapytałem.
  • Jak to co, wisiorek z Egiptu. Mama mi podarowała.
  • Ściągnij go natychmiast. Nam, katolikom, wyznawcom Jezusa Chrystusa, nie wolno nosić takich rzeczy.

Zdjęła bez przekonania i otwarła szufladę. Wyciągnąłem rękę w jej stronę.

  • Przecież to tylko wisiorek.
  • Nie, to nie jest tylko wisiorek.
  • Co z nim zrobisz?
  • Tata na pewno go zniszczy – odpowiedziała Marta, która właśnie weszła do domu.

Miała rację. Połamałem na kawałki, a następnego dnia, jadąc samochodem, wyrzuciłem do rowu wszystkowidzące oko boga Re. Chyba dobrze zapamiętałem ten symbol.

Byłem tylko przeszkodą. Rzeczywista gra toczyła się o nasze dzieci. Musiałem je ratować, nie dla siebie – i tak niedługo dorosną, powychodzą za mąż. Musiałem je ratować dla nich samych i dla Pana Boga przed złem, jakie ich matka zaprosiła do swojej duszy i do naszego domu. Tylko jak miałem tego dokonać, jeżeli córki chciały zamieszkać z nią? Nie mogłem nawet wywrzeć presji finansowej w mojej sytuacji prawie bankruta, gdy ona zarabiała dziesięć tysięcy na rękę. Kończyło się nie tylko moje małżeństwo. Podobnie rzecz miała się z firmą, chociaż w tym roku miało być już pięknie. I na papierze nawet było. Teoretycznie zarabiałem pieniądze i płaciłem podatki. To znaczy powinienem płacić podatki.

Ponieważ dostęp do Internetu w domu miałem tylko przez modem – zawrotna prędkość maksymalna 26 kilobajtów na sekundę – w poniedziałek rano jechałem do Krakowa. Chciałem sprawdzić, czy nie wpłynął przelew za ostatnie zlecenie. Pięćdziesiąt sześć tysięcy wystarczyłoby do zapłacenia zaległego podatku VAT i podatku dochodowego. Termin ich płatności minął 20 i 25 kwietnia tego roku. Od samego rana był 23 października.

Co miałem jeszcze do zapłacenia? Mnóstwo przeterminowanych faktur, wyrok sądowy na trzydzieści pięć tysięcy i niepłacony od roku ZUS. Nawet nie próbowałem tego sumować. Najważniejszy był teraz urząd skarbowy. Już tydzień temu wyżebrałem ten termin jako ostateczny przed skierowaniem sprawy do egzekucji. Komornik oznaczał jedno – dodatkowe dziesięć procent od niezapłaconej kwoty, powiększonej wcześniej o ustawowe odsetki. Niestety przelewu dalej nie było. Na koncie miałem wszystkiego dwanaście tysięcy. Nie wiedziałem nawet, od czego zacząć. Postanowiłem zadzwonić.

  • Drugi Urząd Skarbowy, dział podatku dochodowego, w czym mogę pomóc?
  • Dzień dobry, Jakub Czerwiński – przedstawiłem się. – Czy ja z panią Bulirą…?
  • Pani Kasia wróci za parę minut. Może ja mogłabym pomóc?
  • W zeszłym tygodniu rozmawiałem z panią Kasią o przełożeniu zapłaty podatku…
  • Czerwiński Jakub, niech pan chwilę zaczeka – usłyszałem szelest papierów – mam. Jest już wystawiony tytuł egzekucyjny, nie ma pan po co dzwonić.
  • Ale przecież… to ja zadzwonię później.
  • Proszę bardzo – urzędniczka odłożyła słuchawkę.

W porównaniu z początkiem lat dziewięćdziesiątych, gdy dopiero zmieniał się system, różnica w podejściu do petenta była uderzająca. Pamiętałem jeszcze tamte rozmowy, gdy urzędnik traktował mnie jak złodzieja chcącego oszukać państwo. Teraz była pełna kultura, ale niewiele to zmieniało. Poczułem się lekko oszukany przez Kasię Bulirę. Po naszej ostatniej rozmowie powinna była zaczekać przynajmniej do południa. Postanowiłem zadzwonić do jej koleżanki z VAT-u.

  • Halo, mówi Jakub Czerwiński.
  • Witam pana – usłyszałem znajomy głos. – I jak, udało się panu zebrać pieniądze?
  • No właśnie dzwonię w tej sprawie. Czy nie mogłaby pani jeszcze chwilę zaczekać? Nie mam pełnej kwoty.
  • Wie pan, że jak mogę, to idę panu na rękę, ale teraz mamy rozliczenie po trzecim kwartale, a pana zaległość dotyczy pierwszego. Już nic nie mogę zrobić, bo skończy się to źle dla mnie samej.
  • To co mam zrobić?
  • Niech pan wpłaci tyle, ile może. Koszty egzekucji nalicza się od niezapłaconej kwoty.
  • Trudno, nic lepszego nie wymyślę. Przepraszam, że zawracałem pani głowę.
  • Nie szkodzi, powodzenia. I niech pan zadzwoni przed dwunastą, żebym wiedziała, jaką kwotę mam podać do egzekucji.

Ponieważ parę minut minęło, zadzwoniłem jeszcze raz do Kasi Buliry.

  • Mówi Jakub Czerwiński. Czy mogę rozmawiać z panią Bulirą?
  • Witam, przy telefonie.
  • Umawiałem się z panią na dziś w sprawie spłaty zaległego podatku.
  • Jeśli pan wpłacił, to muszę mieć potwierdzenie, przynajmniej faks z banku.
  • Nie mam jeszcze całej kwoty, ale czekam dziś na duży przelew.
  • Te pieniądze musi pan wpłacić jeszcze dziś. Po co panu dodatkowe koszty?
  • Mam nadzieję, że zdążę. A do której państwo pracują?

Do trzeciej. Ale chyba nie myśli pan, że za pięć trzecia będę zawracała głowę działowi egzekucji. To do której muszę się wyrobić? Najpóźniej do czternastej, muszę przecież jeszcze wszystko przygotować.

Miałem powiedzieć, że nie musi, skoro wypisany druk z moim nazwiskiem leży na jej biurku? Pożegnałem się grzecznie najpóźniej do czternastej. Była dziesiąta trzydzieści. Zaparkowałem samochód przy Kazimierza Wielkiego i poszedłem w stronę Rynku. Jak wiadomo, w Krakowie wszystkie drogi prowadzą do Rynku. Jednak dziś mój punkt docelowy w postaci brzydkiego gmaszyska udającego secesję znajdował się jeszcze przed Plantami. Mieścił się w nim mój bank; żartuję oczywiście, Bank BPH, w którym od ponad roku miałem konto firmowe. Założyłem je tuż przed zajęciem przez ZUS mojego konta w Banku Śląskim. W tym samym czasie urząd skarbowy w Sandomierzu odkrył, że wcale nie prowadzę działalności w Boguchwale i nawet tam nie mieszkam. Dlatego musiałem zmienić siedzibę na Kraków. Miałem nadzieję, że informacja międzybankowa przeoczy moją firmę. I teraz wyrabiałem sobie legendę w nowym banku. Już odmówiłem skorzystania z propozycji kredytu w kwocie stu tysięcy na zakup nowego samochodu. Z mojego doświadczenia wynikało, że kredyt na działalność gospodarczą można dostać tylko wtedy, gdy się udowodni, że firma wcale tych pieniędzy nie potrzebuje. Od trzech miesięcy grałem tą kartą, przygotowując debet na pięćdziesiąt tysięcy. Dziś potrzebny był mi bardziej niż kiedykolwiek.

Wszedłem do środka i od razu skierowałem się na pierwsze piętro, do opiekuna mojego rachunku.

  • Witam, panie Tomku. Widzę, że pan zapracowany od rana.
  • A witam, witam.

Podniósł wzrok znad sterty papierów i zaraz poderwał się, żeby mnie uroczyście powitać.

  • No i jak, zdecydował się pan na nowy samochód?
  • Na konsumpcję? Moja trzyletnia skoda wytrzyma jeszcze z rok. Ale pomyślałem, że moglibyśmy uruchomić debet. Przyda mi się na obsługę nowej sieci, wie pan, termin płatności dziewięćdziesiąt dni plus poślizgi.
  • Trudno, chociaż jeszcze niech pan pomyśli nad samochodem. A jeśli chodzi o debet, ile by pana interesowało?
  • Myślę, że pełna kwota, po co się rozdrabniać?

Usiadł przed komputerem i zaczął coś sprawdzać. Po dwóch minutach oderwał wzrok od pulpitu i przeniósł spojrzenie na mnie:

  • Pięćdziesiąt tysięcy nie wychodzi, nie ma pełnego miliona obrotu, chyba że pozbiera pan wszystkie zaświadczenia o niezaleganiu. Wie pan – ZUS, Urząd Skarbowy i krótki raport o sytuacji firmy, należności, zobowiązania itp…
  • A nie można tego pominąć?

Od początku odgrywałem rolę przeciwnika wszelkich urzędowych druków. Nie kosztowało mnie to wiele, bo rzeczywiście nim byłem.

  • Można, ale dostanie pan jakieś czterdzieści pięć tysięcy. Tak przynajmniej wynika z mojego wyliczenia.

Trudno, a kiedy mógłbym je dostać? Debet możemy uruchomić jeszcze dziś. Jeszcze nasi analitycy muszą wszystko posprawdzać, to zajmie jakieś dwie godziny.

A zatem miałem szansę. Była godzina 11.15. Przeszedłem na drugą stronę Dunajewskiego i przecinając Planty lekko na ukos, znalazłem się w Amnezji. Usiadłem nieopodal wejścia do całorocznego ogródka, przodem do Plant, żeby pijąc kawę podziwiać jednocześnie jesienne kolory. Na szczęście było ciepło i zatłuszczone foliowe kurtyny wisiały pod sufitem, strasząc jedynie bardziej przewidujących. Ledwo zdążyłem zamoczyć wargi, gdy telefon w kieszeni spodni zaczął podrygiwać.

  • No to mamy problem z BIK-iem – usłyszałem w słuchawce głos pana Tomka.
  • Jaki problem?
  • Ma pan niespłacony kredyt samochodowy w Invest Banku.
  • To jakieś nieporozumienie, ten kredyt spłaciłem dwa lata temu. Dokończę kawę i to wyjaśnię.
  • Niech pan się pospieszy, bez tego nie ruszymy.

Odetchnąłem, bo spodziewałem się czegoś znacznie gorszego. Niemniej zamiast podziwiać liście na Plantach i zastanawiać się, gdzie ci ludzie tak gonią, sam musiałem się ruszyć. Po piętnastu minutach byłem w siedzibie Invest Banku przy Garncarskiej. Rzeczywiście miałem niezamknięty stary kredyt samochodowy. Udzielony, jak się potem okazało, na zbójeckich zasadach. Przez pierwsze lata spłacałem tylko odsetki od całej kwoty. Dopiero w drugiej połowie trwania umowy zacząłem spłacać kredyt. Nawet nie opłacało się go wcześniej zamknąć. Gdy wpadłem z firmą w głęboki dołek, była to ostatnia rzecz, jaką płaciłem. W ten sposób trafiłem na czarną listę Biura Informacji Kredytowej. Po dwóch latach okazało się, że ostatnia kwota została źle obliczona, przez co nadpłaciłem sześćdziesiąt złotych i dwa grosze. Dlatego rachunek w banku nie został zamknięty, a ja dalej tkwiłem na czarnej liście jako niesolidny dłużnik. Na szczęście w ciągu godziny urzędniczka bankowa obiecała wydać stosowne pismo w zamian za pięćdziesiąt złotych.

Miałem wolną godzinę. Stałem między jednym a drugim bankiem, nie wiedząc, co z sobą zrobić. Kawę wypiłem tak szybko. Powlokłem się w stronę ulicy Loretańskiej. Nie, nie potrzebowałem kolejnej butelki balsamu. Potrzebowałem się po prostu pomodlić. Po dziesięciu minutach znalazłem się przy figurce Ojca Pio. W drodze dopadły mnie wszystkie troski, jakie starałem się odgonić przed wizytą w banku. Zwątpiłem nawet w możliwość uzyskania debetu.

Stanąłem przed Ojcem Pio. Kiedyś po prostu klepałem pacierze. Dopiero niedawno dotarł do mnie sens wypowiadanych słów: „Ojcze nasz, któryś jest w Niebie, święć się Imię Twoje, przyjdź Królestwo Twoje, bądź wola Twoja jako w Niebie, tak i na ziemi. Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj i odpuść nam nasze winy jako i my odpuszczamy naszym winowajcom. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. Amen. Panie Boże, nic mi się w życiu nie udało. Moje chore małżeństwo, żeby wychować dzieci. I tak się nie udało. Wybacz, Panie Boże, że dopuściłem do tego, że zdradziła także Ciebie. Gdybym tylko przypuszczał, że tak się to skończy, że dopuści się takiego występku, sam bym ją wcześniej porzucił. Proszę Cię, nie dopuść do tego, Panie, żebym ją znienawidził i

jeśli tylko możesz, zlituj się nad nią. Już nawet nie myślę o niej jak o swojej żonie, ale mamy przecież dzieci, a dzieci potrzebują i ojca, i matki. Teraz jeszcze pada moja firma, a ja mam takie koszmarne długi i nawet nie będę miał ich z czego pospłacać. Ale wiem jedno. Choćbym oprócz żony utracił nawet dzieci i wszystkich znajomych – w końcu wielu jestem winny pieniądze i musiałbym się ukrywać albo nawet trafić do więzienia – to nigdy nie wyrzeknę się wiary w Ciebie, Panie, bo wiara jest moją jedyną obroną. Jesteś Stwórcą wszystkiego i Jedynym Panem, a ja jestem Twoim dzieckiem. Wybacz, że tak nieudanym”…

Człowiek w czerwonej sportowej kurtce i lekko spranych dżinsach nie wyglądał wcale na żebraka, jacy kręcili się często nieopodal figurki Ojca Pio. Wręcz przeciwnie, miał jakieś pięćdziesiąt lat, lekki brzuszek i sprawiał wrażenie zadowolonego z życia. Już od dłuższego czasu próbował zwrócić moją uwagę.

  • To był wielki człowiek, Ojciec Pio – powiedział wreszcie. – Przepowiedział naszego papieża.

Popatrzył na mnie, czekając na efekt. Nie zareagowałem, ale nie zniechęciło go to. Podszedł do figury, potarł obie ręce o dłonie Świętego, po czym przechodząc obok mnie, przystanął. Nie zdążyłem zareagować, gdy jedna jego ręka znalazła się na moich piersiach, a druga na plecach. Natarł moje ciało, wykonując dłońmi koliste ruchy. Trwałem bez ruchu. Zadowolony ze swojego dzieła, odsunął się i zapytał:

  • Jakiś mały datek dla biedaka od łaskawego pana?
  • Przeszkadza mi pan, modlę się.
  • A, to przepraszam.

Spojrzał na mnie, jakby dopiero teraz dostrzegł, co robię, i oddalił się w kierunku bocznego wyjścia. Poprosiłem jeszcze Ojca Pio o wstawiennictwo u Pana Boga dla mojej biednej, słabej i głupiej duszy i opuściłem przyklasztorny dziedziniec. Rozejrzałem się, ale nigdzie nie dostrzegłem czerwonej sportowej kurtki. Jak dziecko chciałem zadać proste pytanie: dlaczego? Jego niedawny czyn nie wzbudził we mnie odrazy ani nawet cienia niechęci, jaką powinienem czuć po naruszeniu nietykalności osobistej. Wręcz przeciwnie, poczułem się dużo lepiej. Rozliczne troski zniknęły, mogłem wracać do banku.

Była 13.00. Wziąłem zaświadczenie o pomyślnym zakończeniu kredytu w Invest Banku i dotarłem z tym do BPH. W sali na dole zrobiłem jeszcze internetowy przelew, likwidując zaległość podatku VAT, i ruszyłem na górę. Pan Tomek wyraźnie się ucieszył, czytając zaświadczenie, i obiecał zadzwonić za godzinę. Tym razem poszedłem na piwo. W końcu zamierzałem jeszcze zjeść obiad. Po dwóch godzinach od wypicia pilsnera urquella, 4,4% alkoholu, mogłem mieć w wydychanym powietrzu najwyżej 0,1 promila i spokojnie wracać samochodem do domu. Rozluźniony przesiedziałem godzinę w Zalipiankach, a o czternastej w ogóle nie zadzwoniłem do Urzędu. I tak nie miałem po co. Ledwie minęła piętnasta, zadzwonił pan Tomek.

  • Może pan do mnie podejść?
  • A mam po co?
  • Myślę, że tak. Potrzebuję pańskiego podpisu na umowie.

Nie śpiesząc się, podążyłem kolejny raz do banku. Niestety po zamieszaniu z BIK-iem i odkryciu co najmniej braku solidności analityk zmniejszył pulę przyznanego debetu do trzydziestu pięciu tysięcy. Dobre i to. Na urząd skarbowy było i tak za późno. Nie zmartwiła mnie zatem informacja, że debet zostanie uruchomiony dopiero następnego dnia rano. Zaraz po przyjściu do pracy dyrektora oddziału. Dodała mi otuchy modlitwa przy Ojcu Pio. Wieczorem porozmawiałem ze wszystkimi córkami. Wyjaśniłem, że to, co mogą zrobić dla swojej mamy, to pomodlić się za nią. Przypomniałem sobie, że zaczął się ostatni tydzień października, miesiąca różańcowego. Chyba dlatego, że zobaczyłem wychodzących z kościoła ludzi.

  • Byłyście przynajmniej raz na różańcu? Zgodnie pokręciły głowami.
  • To nic wam się nie stanie, jak pochodzicie do końca tygodnia. Chyba nie macie za daleko?

Milczały wszystkie trzy.

  • Rozumiem, że milczenie oznacza zgodę.
  • Okej – powiedziała Marysia.
  • Dobra – powiedziała Magda, a Marta skinęła tylko głową.