ROZDZIAŁ VI

Zawsze miałem problem, na jaki numer dzwonić, firmowy czy osobistą komórkę. Ten ostatni zapewniał mi bezpośredni kontakt, jeśli tylko Prezes odebrał, bo zdarzało się, że miał akurat spotkanie. Zawsze z kimś bardzo ważnym. Komórka milczała jak grób, zadzwoniłem do biura.

  • Halo.

Znany mi głos, akcentujący pierwszą sylabę, jednoznacznie sugerował, żeby odczepić się od szefa. Kręciła się teraz wokół niego cała masa darmozjadów i oszustów, próbujących stuknąć go na kasę. Przypadłość rozreklamowanych bogaczy.

  • Witam, pani Krysiu, mówi Janek Kowalski.
  • O, witam, panie Janku – głos zrobił się cieplejszy – dawno pana u nas nie było.
  • Właśnie chcę to nadrobić.
  • Ale prezesa nie ma. Będzie dopiero po dwudziestym.
  • Trudno, zadzwonię po dwudziestym.

Pani Krysia dawno skończyła pięćdziesiątkę i miała oczy, które wiele w życiu widziały. Prawie cztery lata temu, gdy pierwszy raz przekroczyłem progi firmy, pomyślałem, że skoro taka osoba jest sekretarką Prezesa, to on sam nie może być oszustem. Utwierdziłem się tylko we wcześniejszym przekonaniu, że padł ofiarą chorego systemu, któremu na imię było Trzecia Rzeczpospolita.

To było w połowie drugiego roku nowego tysiąclecia. Zadzwonił Docent.

  • Mam nadzieję, Mały, że ostro pracujesz.
  • Jak zawsze, ktoś musi.
  • To pracuj, pracuj, bo z naszej ekskluzywnej starości nici. Darczyńcę nam zamknęli.
  • Jakiego znowu darczyńcę?
  • No nie pamiętasz już, kto miał nam wybudować dom w Czarnej?
  • Co, Pyzę?! To dranie, nie możemy tego tak zostawić!
  • Wyluzuj, są wakacje, i tak nic się nie dzieje. Do września pewnie wszystko się wyjaśni. Wcale się nie wyjaśniło. Pyzę, co prawda, wypuścili, ale śledztwo trwało w najlepsze. Dodatkowo na poczet ewentualnej kary zajęto mu majątek w wysokości ponad trzydziestu milionów złotych. Tyle wiedziałem z prasy. Wysunięty przeciwko niemu zarzut był absurdalny w samej swej istocie. Pyza został oskarżony o to, że zamiast przegrać kontrakt na komputeryzację szkół rozpisany przez Ministerstwo Edukacji Narodowej – wygrać miał dostawca zagraniczny zwolniony z obowiązku zapłacenia podatku VAT – znalazł rozwiązanie. Wywiózł komputery na Słowację i stamtąd zaimportował je MEN. To była kwintesencja chorego państwa z jego chorym prawem. Polski przedsiębiorca poniósł dodatkowy koszt transportu, żeby nie być w gorszej sytuacji od zagranicznego. Dostarczył do polskich szkół tańsze, wyprodukowane w Polsce komputery. I teraz miał być za to ukarany.

Od ’90 roku nie miałem żadnych wątpliwości. Rządziła nami przestępcza struktura nastawiona na gnębienie obywateli w interesie własnym. Polska ośmiornica, mająca swe macki we wszystkich strukturach państwa i mogąca ich w każdej chwili użyć, gdyby ktokolwiek  chciał  zagrozić  jej  interesom.  Zmieniały  się  rządy,  skład  parlamentu,

prezydenci. Nie miało to najmniejszego znaczenia. Gdy którejś z marionetek przychodziło do głowy, że jest prawdziwym aktorem, natychmiast była usuwana ze sceny, niezależnie od tego, jak ważną figurą była w teatrze. Obserwowałem wiele tych teatralnych, a właściwie telewizyjnych rządów z coraz większym przerażeniem. Polacy dawali się na to nabierać. Nie tylko nowe, wirtualne pokolenie, ale również zaawansowani wiekiem. Dlatego wyszło mi, że przez kolejne pięćdziesiąt lat nic się nie zmieni. Z tej emigracji wewnętrznej wyrwał mnie dopiero Docent po koniec 2001 roku. Pół roku przed aresztowaniem Pyzy. Bardzo się zmienił po ’89, zwłaszcza po wygranych przez Porozumienie Centrum wyborach w jego nowym województwie. Jako szef kampanii osiągnął najlepszy wynik w kraju. Kiedyś nieśmiały, teraz był ujmująco bezczelny. W jego głowie zagnieździł się automatyczny kalkulator, który błyskawicznie przeliczał, co opłaca się powiedzieć. I dopiero potem odzywał się on. To była chwila, ale trwała wystarczająco długo, żebym mógł usłyszeć stukot klawiszy. Wcześniej słyszałem go w głosie jego żony, ale Wiktoria przynajmniej o pogodzie mogła zwyczajnie porozmawiać. Docent na wszelki wypadek nigdy nie wyłączał kalkulatora.

Właściwie na własne życzenie wrobiłem się w pomaganie im. To było w przeddzień pamiętnego ogniska w Czarnej. Siedzieliśmy z Brychem przy ledwo tlącym się ogniu. Właśnie negocjowałem kolejną pożyczkę, gdy pojawiła się Wiki z usprawiedliwieniem, że nie może zasnąć. O tej porze, grubo po dwunastej, byliśmy ostatnią szansą na zdobycie słuchaczy. Mówiła długo, rozwlekle i jak zawsze obok tematu. O działalności charytatywnej, o tym, że chce założyć fundację i pomagać innym. Wyręczył mnie Brychu, wyśmiewając w swej góralskiej prostocie tę rozkwitającą część polskiej gospodarki. Kto żyw, zakładał fundacje. Oczywiście nie po to, żeby pomagać innym, ale żeby bez wysiłku dobrze żyć. Przeczytałem kiedyś sprawozdanie finansowe takiej fundacji. Dziewięćdziesiąt procent zebranych pieniędzy przeznaczyła na własne potrzeby i aż dziesięć na cele statutowe, czyli pomoc biednym dzieciom. Nic zatem dziwnego, że pomagać innym ochoczo pragnęli ludzie bez grosza przy duszy.

  • A ty, Mały, co o tym myślisz? – zapytała, gdy Brychowi zabrakło powietrza.
  • Brychu ma rację. Każdy z nas ma w najbliższym otoczeniu tylu ludzi, którym potrzebna jest pomoc, że nie musi szukać fundacji. Wystarczy, że im pomoże. Przynajmniej nikt go nie oszuka, zbierając na mityczne chore dziecko z drugiego krańca Polski.

I wtedy w blasku gasnącego ogniska zobaczyłem, jak oświecenie rozlewa się na jej obliczu. Pomyślałem naiwnie, że zrozumiała moje wyjaśnienie. Przecież nie znałem ich sytuacji. Telefon o pomoc kilka dni później uświadomił mi, że zrozumiała mnie bardzo dobrze.

Nikt nie zostaje narkomanem tak po prostu i nie wiadomo dlaczego, jak próbowali nam wmówić. Ale szczytem hipokryzji była historia z wywiadem. Udzieliła go Wiktoria Słońska-Basiak, prezes fundacji Dobro Dziecka, katolickiemu tygodnikowi „Gość Niedzielny”. Nie dowiedzielibyśmy się o nim, nikt z nas nie czytał „Gościa”, gdyby nie telefony od Docenta. Obdzwonił wszystkich. Nie wiem, może chciał, żebyśmy przeczytali i nauczyli się na pamięć. Gazetowa wersja ich życia brzmiała dużo lepiej niż rzeczywista. Ona, katolicka Matka Polka, mogła nie pracować i poświęcić się prawidłowemu wychowaniu dzieci dzięki swojemu mężowi, utalentowanemu bankowcowi. Dlatego były

dobrze wychowane. Rozumiała, że nie wszystkie matki i żony mają tak wspaniałych mężów i dlatego chciała im pomóc, walcząc z przemocą w telewizyjnych programach i grach komputerowych przeznaczonych dla dzieci. Tego było już za wiele. Dopiero co zdążyli zamknąć Jarka w ośrodku dla narkomanów, oczywiście katolickim, a ich młodsze dzieci całymi dniami zabijały przeciwników w komputerze. To ich powinno się zamknąć w ośrodku dla hipokrytów, oczywiście katolickim. Starałem się im to powiedzieć. Wiki zgodziła się w końcu, że wszystkiemu jest winny Zdzisław, a jej są tylko zasługi. Po roku odnowiła się w Duchu Świętym. Unikałem jej jak mogłem. Oczywiście spotykałem się z Docentem. Ale ciężko byłoby nazwać nasze spotkania towarzyskimi. Na jesieni wyrzucili go z kolejnego dyrektorskiego stołka. Według mnie powinien pracować na okrągło. Tymczasem wyglądało na to, że ma dużo czasu. To on był inicjatorem naszych kolejnych spotkań.

Na początku myślałem, że potrzebuje zwykłego pocieszenia. Tym bardziej, że jako biznesmen płaciłem rachunki. Po czwartym razie ustaliłem, że nie wiem, czego ode mnie chce. Odkrycie przyszło po piątym. Zorientowałem się, że za każdym razem tak steruje rozmową, żeby usłyszeć ode mnie diagnozę sytuacji politycznej. No tak, jak mogłem zapomnieć, że nie ma własnych poglądów? Był bardzo oczytany, ale te oficjalne pomysły znali wszyscy równie oczytani i również bez własnych poglądów – elita polityczna Polski. Wiedzieli, jak się ustawić, z której strony wieje wiatr, jak prząść misterne intrygi. Brakowało im jednego – nie mieli pomysłu. Postanowił wrócić do politycznej gry, w której parę lat wcześniej odgrywał rolę eksperta. Tyle, że dawne pomysły zwietrzały, a „Europę” czytali wszyscy. Do powrotu potrzebował świeżego spojrzenia. Od kogo miał je wziąć, jak nie od starego przyjaciela, który zamiast się skurwić, postanowił zostać wolnym przedsiębiorcą, dzięki czemu klepał biedę, ale nie miał wypranego mózgu? Uśmiałem się, gdy to odkryłem. Chyba brakowało mi intelektualnej rozrywki niezwiązanej z pracą. Naiwny jak dziecko, podjąłem jego grę. Po paru miesiącach okazało się, że powinien swoje przemyślenia opracować w spójną całość i to na piśmie. Przeżyłem jego utyskiwania, że potrafi tak wiele wymyślić, chociaż poparł to moim pomysłem sprzed zaledwie dwóch spotkań, tylko ma problem z przedstawieniem tego na piśmie. Nieśmiało zaoferowałem swoją pomoc.

  • Myślisz, że dasz radę? – zapytał zmartwiony.
  • Myślę, że tak – odpowiedziałem skromnie. – Ktoś kiedyś powiedział, że mam dużą łatwość pisania.

Na następne spotkanie przyniosłem tekst zatytułowany „Aby Polska była Polską, a ludziom żyło się dostatnio”. Uwielbiam stare komunistyczne slogany. Przeczytał w skupieniu, po czym starym zwyczajem długo przecierał okulary. Wreszcie wróciły na swoje miejsce.

  • Moi koledzy tego nie kupią.

Dowiedziałem się, że są jeszcze koledzy.

  • A jakie oni mają pomysły?
  • Podeślę ci teksty mejlem.

Myślałem, że jednak jakieś mają. Nie mieli, oprócz sposobu zagospodarowania unijnych funduszy, gdy już wejdziemy do Unii. Jedyny praktyk gospodarczy, jak Zdzisław nazywał

właściciela biura maklerskiego, w długim i pokrętnym tekście lobbował za przyznaniem biurom maklerskim uprawnień bankowych.

  • Jak to twoje PC chce wrócić do władzy, skoro nie ma pojęcia, jak zarządzać państwem i nie ma żadnego pomysłu na wypracowywanie bogactwa tu na miejscu, przez Polaków? – zapytałem podczas następnego spotkania.
  • Nie PC, tylko PiS – poprawił.
  • Coś to zmienia? Przecież teksty, które mi przesłałeś, to nic niewarty bełkot.
  • Nie możesz tak mówić o opracowaniu minister Kurzyckiej, jest bardzo solidnie przygotowane.
  • A jeśli nie wejdziemy do Unii?
  • Wejdziemy, nie ma obaw.
  • Przecież PiS nie jest za wejściem.
  • Oficjalnie nie jest – powiedział głosem lepiej poinformowanego.
  • Rzym się wyłożył na dopływie bogactwa z zewnątrz. Hiszpania zbankrutowała i popadła w ruinę na dwieście lat, jak zalało ją złoto z Ameryki Łacińskiej. A wy na pieniądzach z Unii chcecie zbudować pomyślność Polski. Lepiej dajcie sobie spokój.
  • Jacy wy?
  • No wy, partia, Prawo i Sprawiedliwość, skoro tak się to teraz nazywa.
  • Mały, to nie jest żadna partia, nie ma członków – poprawił okulary na nosie. – Ma dwóch braci bliźniaków i paru przydupasów, resztkę po Porozumieniu Centrum. Jednego bliźniaka Buzek wyciągnął z kapelusza i zrobił ministrem sprawiedliwości, i tak powstało Prawo i Sprawiedliwość.
  • To stwórzmy ją. Inaczej cały program, piękny na papierze, i tak nie ma sensu.
  • Dlaczego nie ma sensu?
  • Hej, hej, to ty jesteś socjologiem i wiesz, że każda grupa ma swój cel deklarowany i rzeczywisty.
  • Wiadomo, partia polityczna chce zdobyć władzę.
  • Jasne, chodzi tylko o to, po co chce tę władzę zdobyć. Jeśli ma uzdrowić państwo, oddać jak najwięcej władzy obywatelom, żeby sami mogli się mądrze rządzić, to nie może mieć bolszewickiej struktury. Bo w takim przypadku będzie chciała zagarnąć jak najwięcej władzy dla siebie i wypełnić pokomunistyczne struktury swoimi ludźmi – prosta logika Okrągłego Stołu.
  • Moi koledzy tego nie kupią – powiedział, zaciągając się papierosem. – Już zatrudniają profesorów.
  • To kompletna paranoja – roześmiałem się. – Oni w tamtym systemie zostali profesorami, a teraz mają wam doradzać, jak go zmienić?

Nie miałem ochoty dłużej tego ciągnąć. Chyba dostrzegł moje zniechęcenie. Jeszcze raz zrobił kalkulację i powiedział to, na co czekałem.

  • Pieprzyć ich wszystkich.
  • To znaczy?
  • Zwrócę się bezpośrednio do Prezesa. Podpiszesz się pod swoim tekstem?
  • Nie mogę. Obaj wiemy, kto tu rządzi, a moja firma musi jeszcze trochę pożyć.

Twój tekst jest trochę zbyt literacki. Nie chciałem się zanudzić przy pisaniu – roześmiałem się. – Wykreśl, co ci nie pasuje. W takim razie przygotuję strukturę, która miałaby nasz program zrealizować. Trochę się na tym znam.

Lubiłem go za to, że nie potrafił się do końca zakłamać. To chyba domieszka cygańskiej krwi, jaka płynęła w jego żyłach, nie pozwalała mu wytrwać w chorych układzikach. Mógł udawać Żyda i czasem to robił; w końcu cóż to za prestiż być Cyganem? Następnego dnia wieczorem przysłał mi mejla z poprawionym tekstem. Był podpisany: opracował Zdzisław Basiak. Jak byłem wyluzowany, tak się wściekłem. Zaraz zadzwoniłem, żeby przypadkiem mi nie przeszło.

  • Chyba przegiąłeś z tym podpisem!
  • Przecież nie chciałeś się podpisywać.
  • Nie pal głupa, nie chciałem się podpisać własnym nazwiskiem. Ale to nie znaczy, że ty to napisałeś.
  • Przecież napisałem, że opracowałem, jakoś musiałem to podpisać.
  • No jasne. Wystarczyło machnąć Jan Kowalski.

W ten oto sposób zostałem Janem Kowalskim. Bardzo łatwo mogłem teraz osiągnąć to, na czym naprawdę mi zależało. Wymusiłem na Docencie swoje uczestnictwo w spotkaniu z Prezesem. Oczywiście wyjazd do Warszawy połączyłem ze swoimi sprawami firmowymi, żeby na wszelki wypadek nie mieć potem poczucia zmarnowanego czasu. Gdy tylko Prezes zobaczył Docenta, poprosił, żeby najpierw wytłumaczył się, dlaczego kiedyś go porzucił. Zobaczyłem wzrok kolegi i zaproponowałem, że zaczekam za drzwiami. Tłumaczenie Docenta trwało kilkanaście minut. Chyba się udało, bo wreszcie drzwi się otwarły i zostałem zaproszony do gabinetu.

  • Muszę przyznać, panie Kowalski, że to interesująca analiza – powiedział Prezes, patrząc na mnie bystrymi oczami. – Naprawdę uważa pan, że Unia Europejska jest już trupem?
  • Gdyby nie to, że pozwoliliśmy się podbić i ograbić, już by nie istniała.
  • Nie przeszkadza panu, że to niezbyt popularny pogląd?

Wzruszyłem ramionami. Dlaczego miałoby mi to przeszkadzać?

  • No dobrze, załóżmy, że zdecydowalibyśmy się rozwijać wasz projekt – popatrzył po nas obu. – Powiedzcie mi, panowie, jedno: dlaczego zajmujecie się budową mojej partii?

Na to pytanie powinien odpowiedzieć Docent. W końcu to on był socjologiem i on opracował projekt przyszłej struktury, na który teraz ze zdumieniem patrzył Prezes. Ale Docent milczał jak zaklęty.

  • Z prostego powodu – powiedziałem. – W socjologii istnieje takie pojęcie jak cel deklarowany i cel rzeczywisty grupy. Jeżeli struktura grupy, jej budowa organizacyjna nie jest zgodna z celem deklarowanym, oznacza to jedno – że cel rzeczywisty grupy jest inny niż deklarowany.
  • Przerabialiśmy to już w historii – odezwał się wreszcie Docent. – Jeżeli partia polityczna ma w swoim programie realizację wolności obywatelskich i pełnej demokracji, a jej struktura jest wojskowa, to po zwycięstwie wyborczym na pewno nie zrealizuje celu deklarowanego.

Na chwilę zapadła cisza, potrzebna Prezesowi do zajęcia stanowiska.

  • Ustalmy jedno, panowie: przygotujcie program gospodarczy. Mamy, co prawda, za dwa tygodnie sympozjum w Krakowie, zaproszonych wielu wybitnych profesorów, ale to nie znaczy, że nie możemy kupić alternatywnego programu. W końcu mamy teraz pieniądze. Na jedno się tylko nie zgodzę – przerwał na chwilę dla podkreślenia wagi słów. – Nikomu nie pozwolę się wtrącać do mojej partii.

Znowu zapadła cisza. Chyba nie mieliśmy już ochoty się odzywać. Bo niby co mieliśmy powiedzieć? Prezes popatrzył na zegarek. Cała rozmowa, która trwała prawie godzinę, straciła sens. Umówiliśmy się na kolejne spotkanie w Krakowie, ale obaj wiedzieliśmy jedno – sprawa była przegrana. Wracaliśmy w nieszczególnych humorach. Bez wtrącania się, bez zaprojektowania właściwej struktury partii, która chciała rządzić państwem, program gospodarczy pozostawał jedynie świstkiem zapisanego papieru. Potrzebnym na czas trwania kampanii. Śmiesznie wyglądaliśmy dwa tygodnie później, gdy Prezes poświęcił nam dziesięć minut w przerwie na kawę. Willa Decjusza pękała w szwach od mądrych głów radzących nad programem Prawa i Sprawiedliwości.

  • Panowie, do rządzenia państwem będziemy potrzebować co najmniej kilku tysięcy uczciwych i inteligentnych ludzi. Wcale nie tak łatwo tylu znaleźć, i jeszcze żeby byli kompetentni.
  • Rzeczywiście, to duży problem – przytaknął ochoczo Docent.
  • To, że tyle mądrych głów pracuje nad naszym programem – wskazał głową w stronę pałacu – nie znaczy, że nie możemy sobie pozwolić na alternatywny program.

Był wyraźnie z siebie zadowolony. Dla rozwiania wszelkich wątpliwości dotyczących mojej osoby wręczyłem mu moją parafialną książeczkę.

  • Napisałem ją parę lat temu. Przedstawia polskie przemiany po roku ’89, dlaczego jest właśnie tak jak jest.
  • Chętnie ją przeczytam. No to czas na mnie, panowie.

Wkurwił mnie mój kolega – pieprzony nadskakiwacz. Jak taki prezes mógł czegokolwiek się dowiedzieć, jeśli ze wszech stron otaczały go same przydupasy? Ich rzeczywisty interes, a nie deklarowany, bo dobro Polski nie schodziło im z ust, był prosty. Tak się ustawić w strukturze władzy, żeby móc spokojnie żyć na koszt nas wszystkich, drobnych ciułaczy. Może dlatego zaproponowałem Prezesowi lekturę „Dziur”. Był przedstawiony w niej jako użyteczny idiota, dzięki któremu komuna się uwłaszczyła i dodatkowo pozabezpieczała swoje interesy tak, że przez co najmniej pięćdziesiąt lat nikt nie był w stanie jej zagrozić. Musiałby być wielkim przywódcą, żeby przełknąć moją ocenę rzeczywistości i siebie samego. Nie chciałem odbierać komunistom, teraz już kapitalistom, majątków. Ale sposób, w jaki się zabezpieczyli, oznaczał paraliż Polski jako sprawnego państwa i prowadził do jego dewastacji. Zgoda, pozwolili części opozycji stać się częścią władzy politycznej, ale tak, żeby nie mogła niczego zmienić. Mogła jedynie żyć na koszt podatników i odstawiać teatr dla gawiedzi. Docent nie miał innego pomysłu na życie. Wcale mu nie zazdrościłem. Ja miałem.

Po miesiącu Prezes zwrócił książkę przez posłankę Malinowską, bez słowa komentarza i próby kontaktu. Kilka miesięcy później, po ogłoszeniu przez Prawo i Sprawiedliwość

oficjalnego programu, mogłem bez żadnych skrupułów napisać tekst „Sto Tysięcy Sprawiedliwych”. Na tyle obliczyłem ilość kryształowo uczciwych ludzi potrzebnych do jego realizacji. Wcześniej, po upływie miesiąca, wybuchła sprawa Pyzy. Nie była to jednak bomba, co najwyżej kapiszon. Gdyby nie telefon od Docenta, pewnie bym ją przeoczył. Zdziwiło mnie to trochę. Lakoniczne notatki w „Rzeczpospolitej” i „Gazecie Wyborczej”, przedstawiające punkt widzenia prokuratury. Migawka w telewizji. I to wszystko. W

„Naszym Dzienniku” nawet wzmianki, a przecież aresztowano głównego sponsora Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach. Chociaż starym zwyczajem zakończyłem wakacje dopiero w połowie września, dalej nic się nie działo. Znalazłem jedną jedyną gazetę, rzeszowskie „Supernowości” i tekst: „Odczepcie się od Pyzy”. Sam redaktor naczelny zdecydowanie bronił Pyzy. Najmocniejszym argumentem było to, że jest on porządnym człowiekiem, bo mimo swojego wieku, zwracając się do rodziców, nadal mówi

„mamusiu” i „tatusiu”. Wtedy postanowiłem napisać ten tekst, nawet nie wiem, jak go nazwać, chyba felieton.

JanKowalski

KtoobroniMarianaPyzę?

Zacznijmy od gdyby… Gdyby Rzeczpospolita Polska była rzeczywiście państwem Polaków, sprawy Mariana P. w ogóle by nie było. Przyjrzyjmy się bowiem podstawowej przyczynie kłopotów teoretycznie obywatela polskiego Mariana Pyzy.

Jest rok 1998. Ministerstwo Edukacji Narodowej ogłasza przetarg na komputeryzację szkół. Do przetargu stają firmy zagraniczne i polskie, wśród nich Primus, firma Mariana Pyzy. I na dobrą sprawę firma ta z góry stoi na straconej pozycji. Dlaczego? Ano dlatego, że tak zwane państwo polskie ustanawia przepis, na mocy którego firmy obywateli państw obcych mogą od razu zaoferować ceny niższe o 20% niż każdy dostawca Polak. Jest to możliwe dzięki zwolnieniu ich z 22% podatku VAT. Marian Pyza jest jednak zaprawiony w bojach, przeżył nie takie absurdy komunizmu, znajduje rozwiązanie. Eksportuje komputery na Słowację, z Nowego Sącza – to nie tak daleko – i importuje je z powrotem już jako zagraniczne. Dzięki temu fortelowi zrównuje swoje szanse z obywatelami obcych państw i dzięki lepszej cenie wygrywa przetarg. Polski obywatel zarabia pieniądze. Zarabiają wszystkie osoby, obywatele polscy, wykonujący te komputery. Oszczędza Ministerstwo EdukacjiNarodowej, a co zatym idzie, wszyscy my, Polacy, składający sięnapolskie szkoły i na wyżej wymienione ministerstwo. Sprawa wydaje się zamknięta.

Nadchodzi jednak lipiec roku 2002. Marian Pyza zostaje aresztowany pod zarzutem wyłudzenia podatku VAT w sprawie opisanej powyżej. Pomimo że rzekome wyłudzenie opiewa na kwotę 8,5 mln złotych, kaucja ustanowiona za zwolnienie z aresztu wynosi 8 mln złotych, a dodatkowo prokurator wnosi o zajęcie majątku w wysokości 30 mln złotych. Wydawałoby się – absurd, skoro do całej rzekomo wyłudzonej kwoty brakuje tylko 0,5 mln. Są jeszcze w Polsce sądy „niezawisłe”. 2.09 Sąd Rejonowy dla Krakowa Śródmieścia przychyla się do decyzji prokuratora o zajęciu 30 mln, podobnie jak miesiąc wcześniej utrzymał w mocy postanowienie o ustanowieniu 8-milionowej kaucji. „Nie możnawykluczyć, że w wyniku postępowania powstanie problem wyrównania szkody, a to sąszkodybardzoduże.Zdaniemsądudecyzjaprokuraturymożezapewnićwykonanie

ewentualnego orzeczenia o charakterze finansowym w przypadku uznania winy – wyjaśnił rzecznik sądu Andrzej Almert” (cyt. za PAP).

Uzasadnienie powyższe trzeba rozumieć tak, że nie tylko Marianowi P., ale każdemu obywatelowi Rzeczpospolitej Polskiej należałoby z góry zająć określoną część majątku, proponujęprocentowo,np.30%,nawypadekewentualnegoudowodnieniamuprzestępstwa. Byłby to zarazem wiekopomny wkład w tworzenie europejskiego państwa najlepszego prawa.

Minęły kolejne trzy tygodnie. I nic. Bussines Center Club ze swym wpływowym prezesem Markiem Goliszewskim, który tak ładnie bronił udowodnionego przestępcy Bagsika, zbierając w akcie solidarności kwotę 2 mln na kaucję, teraz nawet się nie zająknął. Konfederacja Przedsiębiorców Prywatnych z przemiłą i nie mniej ważną szefową Henryką Bochniarz również nabrała wody w usta. Czyżby Pyza był mniej biznesmenem niż oszust Bagsik? A może to właśnie dlatego, że Pyza nie jest złodziejem?

Pora na koniec wyjaśnić Drogim Czytelnikom, na czym polegało rzeczywiste przestępstwo Mariana Pyzy. Zapomniał nieszczęsny, że Polska dzisiejsza to nie Ameryka sławiąca imię wielkich filantropów, którzy dorobiwszy się ogromnych pieniędzy, przeznaczyli je potem dla dobra całego społeczeństwa. Jeszcze gdyby zrozumiał, że szczytny cel to fundacja Jolanty Kwaśniewskiej albo może bezpłatne rozdawnictwo prezerwatyw w szkołach podstawowych. Ale, niestety, ten uparciuch postanowił wspomóc budowę Sanktuarium Miłosierdzia Bożego w Łagiewnikach. Ogłosił zamiar dotarcia do wielu polskich domów z dobrą książką katolicką. Same straszne rzeczy.

Same straszne rzeczy dla obecnego państwa z jego urzędniczymi strukturami strzegącymi interesów mafii polityczno-gospodarczej. Co to bowiem za państwo polskie, jeśli tworzy przepisy czyniące z Polaków podludzi w stosunku do cudzoziemców? Jeśli nie zamyka pospolitych gangsterów, a jeśli już, to nie śmie nawet tknąć ich majątków, bo przepisali je na żony? Ale za to bez żenady w imieniu jawnie niesprawiedliwego prawa potrafiące wykończyć każdego.

Inakoniec, jakito byłbyzłyprzykład,gdyby pozwolonobezkarniehulaćPyzie? Jeszcze inni mogliby się zarazić. A tak przynajmniej wszyscy, którzy mają pieniądze do stracenia, już wiedzą: albo będą siedzieć cicho i brać udział w akcjach Jurka Owsiaka, albo zostaną załatwieni, tak jak Marian Pyza – pierwszy polski przedsiębiorca i filantrop.

I na ostatni koniec – apel. Jest w Polsce tylu bohaterów, którzy nie mają nic do stracenia,na przykład emerytów, którym już nie można cofnąć wypłat emerytury. Może znajdzie się paru emerytów, którzy kończyli swoje życie zawodowe w firmie pana Mariana Pyzy – załóżcie Komitet Obrony Mariana Pyzy. Jeśli nie znajdzie się nawet paru emerytów, Mariana Pyzę może obronić już tylko Pan Bóg.

Posłałem tekst Andrzejowi, który wkleił go do gazety i na portal internetowy Wirtualna Polonia. Nie łudziłem się; jak mogło to pomóc Pyzie? Do tego potrzebna była akcja w kraju. I wtedy pomyślałem o Docencie. A dokładniej, o energicznej posłance Prawa i Sprawiedliwości – Bogusławie Malinowskiej, której doradzał, jak przetrwać wewnętrzne intrygi. Chciał mnie włączyć w to doradzanie po porażce z Prezesem, ale co mnie mogły

obchodzić ich partyjne rozgrywki? Teraz chętnie poszedłem na spotkanie z posłanką. Zaniosłem jej mój felieton.

  • To jest dokładne uzasadnienie sądu? – zapytała z niedowierzaniem.
  • Myślę, że tak, cytowałem za PAP-em.
  • To ja zrobię z tego sprawę – powiedziała z błyskiem w oku. – Ale najpierw muszę zapoznać się z dokumentami.

Była biegłym rewidentem, a w PiS-ie – z namaszczenia nie Jarosława, ale Lecha, z którym pracowała w Najwyższej Izbie Kontroli. Chociaż w partii nie miała żadnej pozycji, była jednak posłem na sejm. Nikt nie chciał wtedy Pyzie pomagać, poza jego prawnikami i, jak podejrzewałem, Kościołem. Nic dziwnego, że przyjął zaproszenie. W ten sposób w grudniu 2002 roku poznałem Mariana Pyzę, niedoszłego fundatora naszego domu ekskluzywnej starości. Przy tym pierwszym spotkaniu w mieszkaniu pani Bogusi wręczyłem mu „Dziury” i założenia programowe spisane dla Kaczyńskiego. Już wcześniej dotarło do mnie, że pojawił się człowiek, dzięki któremu możliwa jest realizacja mojego programu budowy nowej Polski. Musiałem go tylko przekonać do roli Ojca Narodu. Jaki był Marian Pyza w grudniu 2002 roku? Na pewno nie miał nic z pewności siebie, jaką emanował rok później. Był zastraszony do tego stopnia, że nawet nie tknął herbaty przygotowanej przez posłankę. Przestałem się dziwić, gdy wysłuchałem jego opowieści.

  • Słuchajcie, za te piętnaście milionów on sobie kupił parasol Kościoła – powiedziała z przekonaniem pani Bogusia chwilę po wyjściu Pyzy.

Docent siedział bez słowa, cała historia jeszcze bardziej wcisnęła go w fotel.

  • Myślę, że nie ma to większego znaczenia – powiedziałem. – Powinniśmy mu pomóc, tak czy inaczej.
  • Ale przecież Marian sam prosił, żeby zaczekać z jakąkolwiek akcją przynajmniej do końca roku – odezwał się wreszcie.
  • Bo myśli, że wygra w sądzie lub zakulisową dyplomacją, ale jest w błędzie. Z tym chorym systemem niczego w ten sposób nie wygra.
  • I wtedy ja wkroczę do akcji – podsumowała pani Bogusia.

Gdy wyszliśmy na dwór, Docent rozedrganymi palcami zapalił papierosa.

  • Ale się wpakowaliśmy, Mały, dajmy sobie z tym spokój, przecież to wojsko go załatwia.
  • Jakie wojsko? – udałem zdziwionego.
  • No wojsko, Wojskowe Służby Informacyjne, WSI – wojskowa bezpieka, inżynierowie. Miałem z nimi do czynienia jeszcze za komuny i to mi wystarczy.
  • Przecież nie musimy wiedzieć, zanim nas sami o tym nie poinformują. A teraz i tak musimy zaczekać na decyzję Pyzy.

Sygnał od Pyzy przyszedł w pierwszych dniach stycznia. Posłanka Malinowska bezbłędnie wyczuła sprawę, dzięki której miała zdecydowanie poprawić swoje notowania w partii i zabłysnąć na scenie politycznej. Na początek złożyła interpelację w sprawie Pyzy do ministra sprawiedliwości. Na pytanie posła minister ma obowiązek odpowiedzieć. A potem zorganizowała konferencję prasową dla dziennikarzy. I tak zaczęła się sprawa Mariana Pyzy. Jeden mały kapiszon zamienił się w bombę o wielkiej sile rażenia.

Umówiłem się z Pyzą miesiąc po pierwszym spotkaniu. Musiałem sprawdzić, czy rzeczywiście jest tą właściwą osobą.

  • Czemu zawdzięczam pańską wizytę? – zapytał.
  • Przeczytał pan moją książeczkę? – odpowiedziałem pytaniem.

Skinął głową, chociaż niezbyt przekonująco, tak jakby przeczytał zaledwie początek. Wyjaśniłem w skrócie mój projekt i jego w nim rolę. Miał być przywódcą nowej Polski, Polski, którą wymyśliłem, ale która parę wieków temu już się wydarzyła.

  • A dlaczego ja miałbym być tą osobą? W ogóle nie znam się na polityce.
  • Tu nie chodzi o żadną politykę, tylko o przyszłość naszą i naszych dzieci. Jeśli nie odbierzemy państwa tym wariatom, wykończą nas wszystkich.
  • Zgadzam się z pańską wizją, w większości. Zapytam po raz drugi, dlaczego ja?
  • Bo jest pan jedynym niezależnym finansowo przedsiębiorcą, który nie musi się dorabiać na polityce, i został pan negatywnie zweryfikowany przez ten chory system. Czyli dla mnie pozytywnie. No i nie znam nikogo innego.

Roześmiał się. Miał wygląd dobrego wujka, a ja chciałem z niego zrobić ojca narodu. Sam miałem wątpliwości, ale naprawdę nie miałem nikogo innego pod ręką.

  • Musi mnie pan przekonać na tyle, żeby pańska wizja stała się moją wizją – powiedział. – Zajmuję się różnymi ciekawymi projektami, mniej i bardziej ważnymi, i jeśli miałbym teraz wyceniać pana sprawę, to jest na jakimś pięćdziesiątym miejscu.

Na tym zakończyło się moje pierwsze sam na sam z Marianem Pyzą. Może ktoś inny machnąłby ręką, pięćdziesiąta pozycja, ale od dziecka byłem uparty jak osioł. I naprawdę nie miałem nikogo innego. W ciągu kolejnych czterech lat spotkałem się z prezesem Pyzą kilkadziesiąt razy. Momentami miałem go serdecznie dosyć. Był za grzeczny, zbyt dobrze ułożony, naiwny jak dziecko i zarazem bezkrytycznie przekonany o swoich ogromnych możliwościach intelektualnych. Co oznajmił kiedyś? Że potrafi jednocześnie myśleć w trzech płaszczyznach. Aż ugryzłem się w język, żeby nie zapytać, czy w którejkolwiek mądrze. Po pół roku nie miałem żadnych wątpliwości. Potrzebował mnie jedynie jako źródła informacji z dziedziny, która w ogóle go nie interesowała, dopóki mało co nie padł jej ofiarą. Jak każdy prymus uważał, że jeżeli tylko pozna właściwe dane, to sam potrafi podjąć najlepszą decyzję. Cóż, dostarczałem informacji, próbując zaszczepić w nim mechanizmy specyficznego, zdroworozsądkowego spojrzenia na rzeczywistość. I nawrócić go na działanie społeczne. Pod koniec 2003 roku stał się ulubieńcem mediów. Był człowiekiem, który wygrał z systemem. Ale stał się też bohaterem zwykłych ludzi i – co interesowało mnie szczególnie – przykładem dla dwóch milionów prywatnych przedsiębiorców. Był, co tu dużo ukrywać, dzieckiem szczęścia. Udało mu się zbudować dużą firmę i zarobić ogromne pieniądze, chociaż nie umiał współpracować z ludźmi.

  • Prezes w ogóle nie zna się na ludziach – wyznała po pół roku od pierwszego spotkania jego sekretarka.

Niestety miała rację. Był kompletnym introwertykiem, który udawał osobę otwartą. Jak udało mu się odnieść sukces w biznesie? Przez pewien czas było to dla mnie zagadką, ale w końcu wszystko się wyjaśniło. Po prostu pozwolił wielu osobom tę firmę rozwinąć. Z racji wdrażania zaawansowanych technologii, między innymi systemów podsłuchowych, część

tych osób współpracowała z tajnymi służbami, cywilnymi i wojskowymi. A część była wprost oficerami. Aż wreszcie firma Primus stała się na tyle łakomym kąskiem dla środowiska biznesowego związanego z WSI, że postanowiło ją przejąć. Miała być kurą znoszącą złote jajka, a okazała się porcją rosołową. W 2001 roku pękła bańka technologiczna i cena akcji ze 180 złotych spadła do siedmiu. Pyza sprzedał akcje po 150, narzekając, że robi to zdecydowanie poniżej wartości rynkowej. I taka była geneza późniejszej akcji przeciwko niemu w roku 2002. Wojsko postanowiło odzyskać pieniądze. To była moja hipoteza. Nie zmieniało to w żadnym razie mojego stosunku do Prezesa. Wręcz przeciwnie, Ojciec Narodu powinien być szczęściarzem.

Kiedy awansowałem z pięćdziesiątej pozycji do pierwszej dziesiątki w rankingu spraw istotnych Mariana Pyzy? W marcu 2004 roku, chwilę przed pierwszym zawieszeniem przeze mnie kontaktów, gdy stało się jasne, że Pyza zwyciężył. Wtedy właśnie napisałem ten list.

DrogiPanie!

Piszę do Pana po przeczytaniu Pańskiego „Słowa do Czytelników” zamieszczonego w katalogu z lutego 2004 roku. Cieszę się Pana szczęściem i wiarą w Boga. I wierzę, że to szczęście i wiara są prawdziwe. Nie chciałbym też w okresie tak pomyślnym podsuwać czarnych myśli. Nie chciałbym też, aby słowa moje zabrzmiały jak przestroga. Jednak gdy pisze Pan, że „czas próby się skończył, gdy taka była wola Pana”, mam jakieś wewnętrzne przeczucie, że jest Pan w głębokim błędzie. Myślę, że czas próby jest dopiero przed Panem. To, co wydarzyło się dotychczas, to dopiero preludium.

Dopiero teraz będzie Pan mógł udowodnić Bogu i ludziom, na ile prawdziwym, a nie wydumanym jest Pan katolikiem. Bo przecież na razie nic takiego się nie stało. Jakżeżmożna nieszczęściem nazwać zwykłe złamanie nogi na nartach, gdy tylu ludzi zostaje kalekami do końca życia. A Pan, jak widzę w telewizji, żwawo się porusza. Jakżeż można nazwać „czasem próby” bezpodstawne zarzuty mające na celu zwykłe wyłudzenie od Pana pieniędzy, gdy dzięki tym pieniądzom mógł Pan się obronić.

Według mnie to wszystko, co wydarzyło się w Pana życiu w ostatnim czasie, to dopiero próba otwarcia Pańskich oczu na to, co dzieje się dookoła. Na krzywdę iniesprawiedliwości, jakie dzieją się nie gdzieś tam na drugim końcu świata, na które i tak nie mamy wpływu, ale w najbliższym otoczeniu – u sąsiadów i znajomych. Sposób, w jaki funkcjonuje Państwo Polskie, to, że zamiast być dobrem wspólnym i chronić swoich obywateli, prześladuje ich, ograbia i rujnuje, mógł Pan poznać w sposób najlepszy – na własnym przykładzie.

PanBóg pozwoliłto Panuzauważyć,otworzyłPanuoczy.Łaska,jakiejPandoświadczył,to, że wyszedł Pan z opresji bez szwanku na zdrowiu fizycznym i psychicznym, w odróżnieniuod wielu zrujnowanych fizycznie i psychicznie, oznaczać może tylko tyle, że dopiero teraz dostał Pan szansę służenia bliźnim na chwałę Bożą. A przecież nie można być prawdziwym katolikiem, nie służąc bliźnim.

Nie napisałem tego wszystkiego, żeby się wymądrzać albo Pana pouczać. Również jestem przedsiębiorcą, tyle że dużo, dużo mniejszym. Nie zarobiłem ogromnych pieniędzy. Co więcej,stojęnaprogubankructwa.Niedlatego,żejestemtakmałozdolny,aledlatego,że

korupcja, która opanowała życie gospodarcze w Polsce, nie pozostawia mi wielkiego wyboru. Chociaż produkuję dobrze i tanio, przegrywam kolejne przetargi. I przegrywam je nie ceną – otóż nikt nie chce się ze mną targować. Mój znajomy przedsiębiorca mówi, że postępuję źle i samolubnie, bo nie szukając dojść, nie chcąc dawać łapówek, narażam na utratę pracy i zarobków swoich pracowników. Nie chcę dopuścić w swoim myśleniu, że ma rację. Oznaczałoby to dla mnie zdradzenie samego siebie i wszystkiego, w co wierzę.

To piękne, że chce się Pan dzielić swoim szczęściem poprzez książki. Ale w książkach nie znajdzie się prawdziwego szczęścia. Prawdziwe szczęście można znaleźć tylko w prawdziwym życiu. Książki, wartościowe książki, mogą być tylko wskazówką, jak tego szczęścia szukać, czyli co robić i jak postępować. Prawdziwe życie zaś to nic innego, jak życie w prawdzie. Nie ma innej drogi i do szczęścia, i do Boga.

PozdrawiamiżyczęwytrwałościwPańskiejdrodze Janek Kowalski

Następnego dnia zadzwoniła do mnie pani Krysia. Ożywionym głosem oznajmiła, że Prezes chce się ze mną szybko spotkać. Okazało się, że odczytał list wszystkim pracownikom. Tydzień później uroczyście wręczył mi egzemplarz „Dzienniczka” świętej Faustyny. List miał się znaleźć w kolejnym, właśnie zamykanym numerze „Magazynu”. Pomyślałem, że skoro tak, to jest w Pyzie wystarczająco dużo samokrytyki i mam szansę. Tak myślałem do kolejnego spotkania.

Gawędziłem przyjaźnie z panią Krysią, czekając aż gabinet prezesa opuści wcześniejszy gość.

  • Super ten pana list – powiedziała. – Uśmialiśmy się wszyscy do łez.

Zrozumiałem, że też nie lubi świętoszkowatej pozy Prezesa. Nikt normalny nie mógł jej lubić. Odeszła do swoich zajęć, a ja zająłem się przeglądaniem wydrukowanego już numeru. Niestety nigdzie nie było mojego listu.

  • Jak to się stało? – zapytałem Pyzę zaraz po wejściu do jego gabinetu.
  • Niemożliwe. Przecież miał być, zaraz poproszę osobę odpowiedzialną, żeby się wytłumaczyła.
  • Nie potrzebuję tłumaczenia żadnej innej osoby. To pan jest odpowiedzialny za

„Magazyn”.

  • Nic strasznego się nie stało – powiedziałem po dłuższej chwili. – W końcu następny numer wychodzi za dwa miesiące, zaczekam.

W kolejnym numerze list również się nie ukazał. W ten sposób po raz pierwszy zawiesiłem moje kontakty z Pyzą. Wszystkim znajomym obwieściłem o smutnym końcu mojej przygody, a zwłaszcza Docentowi. Miałem dosyć oczekiwań jego i posłanki Malinowskiej, żeby wykorzystać Pyzę do własnych, przyziemnych celów. Ich naiwność mnie rozbrajała, byli graczami najwyżej trzeciej ligi, a chcieli ograć faceta z ekstraklasy. Wreszcie się odczepili, przynajmniej ode mnie. Od Pyzy zresztą niebawem też. I to w sposób drastyczny. Zaraz po wakacjach posłanka Malinowska, wydawałoby się okaz zdrowia, o mało co nie pożegnała się z mężem i tym światem. Po wylewie krwi do mózgu i trepanacji czaszki miała dochodzić do zdrowia przez długie miesiące.

Nie mogłem przypuszczać, spotykając wczesną jesienią niedaleko Barbakanu mojego kolegę Brycha, że po półrocznej przerwie wyniknie z tego kolejna wizyta u Prezesa.

  • No i co tam u Pyzy? – zapytał zaraz po pytaniu o zdrowie i rodzinę.
  • Nie mam pojęcia, pewnie pasie kozy – roześmiałem się.
  • Wiesz, kiedyś kupiłem od niego książkę i teraz dostaję kolejne „Magazyny”. Czytałeś może ostatnie?
  • Nie i nie mam zamiaru, skończyłem z tą historią, przecież wiesz.
  • Szkoda, bo Pyza właśnie uruchomił dyskusję społeczną o Polsce. Chyba o to ci chodziło.
  • Częściowo.
  • Powinieneś zapomnieć o swoich osobistych żalach i odwiedzić Pyzę. Może wyniknie z tego coś dobrego dla nas wszystkich.
  • Muszę się przełamać.
  • To zrób to jak najszybciej, zanim go nie przeflancują na swoją stronę. Aha, i daruj sobie Docenta, bo mógłby tylko zrazić Pyzę do twojego pomysłu.

Rzeczywiście zwycięski Marian Pyza stał się ulubieńcem mediów i gawiedzi. To było kolejne niebezpieczeństwo. System uczył się na błędach. Skoro nie udało mu się zniszczyć Pyzy, zamierzał go kupić. Przełamałem się po rozmowie z Brychem i lekturze krótkiego tekstu w „Gazecie Wyborczej”.

Wyglądało na to, że Pyza ucieszył się na mój widok.

  • Wie pan, przeczytałem ostatnio ciekawy felieton – zacząłem rozmowę. – Orientuje się pan, kto to jest Kazik Staszewski, Kult?

Rozłożył bezradnie ręce.

  • No dobrze. Kazik Staszewski jest gwiazdą muzyki młodzieżowej, wliczając w to moje pokolenie. Ostatnio publikuje felietony w „Gazecie Wyborczej”. Wie pan, jaki tytuł nosi jego ostatni tekst?
  • Nie wiem; jaki?
  • „Pyza na prezydenta”. Roześmiał się.
  • A co pan o tym sądzi? – zapytał po chwili.
  • Nawet niech się pan nie wygłupia, bez własnego zaplecza byłby pan tylko marionetką.
  • Cieszę się, że pan to powiedział – roześmiał się. – Bo właśnie pewne środowisko, bardzo poważne i wpływowe, nalega, żebym kandydował. Potwierdził pan moje wątpliwości.

Jakie środowisko mogło go namawiać? Pewnie powie mi za jakiś czas.

  • Naprawdę cieszę się, że mnie pan odwiedził – znowu się roześmiał. – Dzięki swoim słowom awansował pan ze swoim projektem na drugie miejsce, zaraz po projekcie „Koza”. To ile pieniędzy potrzeba na jego realizację? Trzech czy dziesięciu milionów? Tylko niech pan to dobrze policzy.
  • Nie potrzebuję pieniędzy, przynajmniej na razie. Potrzebuję pana i pańskiego nazwiska. Zapadła kłopotliwa cisza.
  • Myślę, że na dzień dzisiejszy nie będzie to możliwe – powiedział cichym głosem.

Miało się to okazać niemożliwe na zawsze. Przy okazji tej wizyty odkryłem coś jeszcze. Marian Pyza wierzył w znaki. W to, że zdarzające się w jego życiu kolejne wydarzenia są

znakami danymi od Boga po to, żeby on, Marian Pyza, wiedział, jak ma postąpić. Dzięki tej wierze przyczyniłem się do zwycięstwa PiS-u nad Platformą i Kaczyńskiego nad Tuskiem. To było wiosną 2005 roku. Gdy tylko przekroczyłem próg jego gabinetu, oznajmił, że czeka na ważny telefon. Miał potwierdzić udział w konwencji wyborczej Platformy Obywatelskiej.

  • Niech pan to odwoła. Czytał pan mój tekst?
  • Czytałem – potwierdził – pewnie ma pan rację, ale…
  • To teraz powiem panu, czyje interesy tak naprawdę reprezentuje Platforma. W tekście nie ma o tym ani słowa. Wyłączył pan telefon?

Zarumienił się lekko i szybko wsunął rękę do kieszeni. Po chwili skinął głową. Po czym wysłuchał w skupieniu krótkiego wykładu z historii najnowszej Polski, jakiego nie zamieszczały żadne podręczniki.

  • Pewnie ma pan rację, ale skoro będę mógł powiedzieć to, co zechcę… Poza tym już się zgodziłem, ten telefon to tylko formalność.
  • To, co pan powie, nie ma żadnego znaczenia. Pokażą się z panem w telewizji i o parę punktów skoczy im poparcie. Poza tym to PiS ma w programie rozwiązanie WSI.

Popatrzył mi w oczy. Widać było, że intensywnie myśli. Rozległ się dźwięk telefonu.

  • Może mnie pan zostawić na chwilę?

Wyszedłem na pogawędkę z panią Krysią. Po chwili poprosił mnie z powrotem.

  • Załatwione – roześmiał się. – Odwołałem wyjazd, choć paru kolegów pewnie się na mnie obrazi.

W ten sposób Marian Pyza stał się zwolennikiem Prawa i Sprawiedliwości. Wystąpił na dodatek w telewizji, przeciągając na stronę Kaczyńskich głosy przedsiębiorców. Dotychczas, tak jak Pyza, w 80% byli zwolennikami Platformy. Zaraz po wyborach sprawdziłem deklaracje przedsiębiorców. Co najmniej połowa zagłosowała na Prawo i Sprawiedliwość, a potem na Kaczyńskiego w wyborach prezydenckich. Według moich wyliczeń spowodowało to nagły przepływ elektoratu na poziomie 6,5%. Wystarczyło to Kaczyńskim do podwójnego zwycięstwa, a prezes Pyza mógł dostać jakie chciał ministerstwo w tworzącym się rządzie. Nie wziął żadnego. Ale nie zadzwonił do mnie i nie zapytał, co o tym myślę. Chyba nie przyszło mu to do głowy. Po prostu byłem znakiem danym od Boga, który właściwie odczytał. Miał swoją chwilę tryumfu. Rozmawiał z premierem, z ministrami, chciał naprawiać prawo i państwo. Niczego nie zrozumiał z mojego projektu. I nie było już na to żadnych szans.

Jednak naszych spotkań nie uznałem za stracone. Sam nie wiem, kiedy to się zaczęło. W końcu wiele naszych rozmów zaczynało się lub kończyło na sprawach wiary. Nigdy nawet przez moment nie pomyślałem, że Marian Pyza może być oszustem albo że jego dar na Sanktuarium Miłosierdzia Bożego mógł być kupieniem sobie parasola. Wkurzał mnie swoim zarozumialstwem, gdy twierdził, że pierwszy odkrył Boże Miłosierdzie, i bezczelnością, gdy oznajmił kiedyś, że udało mu się uniknąć pułapki ucha igielnego pomimo tego, że jest bogaty. Nikt nie jest doskonały. Nie miałem cienia wątpliwości co do jednego: że jest głęboko wierzący. Nie miał do mnie pretensji, że po dwóch zeszytach przestałem czytać „Dzienniczek” św. Faustyny. Chociaż na czas lektury dałem jej szansę,

jak każdemu autorowi, którego poglądy były mi obce, przesłanie św. Faustyny nie dotarło do mnie. Co więcej, zacząłem rozgłaszać wszem i wobec, że wszystko po prostu wymyśliła. Nie mówiłem tego, rzecz jasna, Pyzie.

Szukając pomocy, pomyślałem o nim nie jako o niedoszłym ojcu czy wujku narodu, ale głęboko wierzącym katoliku, mającym na dodatek wiele kontaktów. Bo jak w moim przypadku mógł pomóc zwykły ksiądz proboszcz? Pyza wracał jednak dopiero za parę dni. Musiałem zatem zaczekać. A może by tak? Postanowiłem zadzwonić na inny numer, którego końcówka brzmiała „siedem siedem siedem”.